James lubił smutne utwory. Uwielbiał również ostre,
heavymetalowe kawałki, ale ponure ballady bardziej do niego przemawiały. Siedział
na podłodze oparty o ścianę i wsłuchiwał się w smętne dźwięki „When A Blind Man
Cries” Deep Purple.
If you're leaving close the door
I'm not expecting people anymore
Hear me grieving, I'm lying on the
floor
Whether I'm drunk or dead I really
ain't too sure
I'm a blind man, I'm a blind man and my world is pale
When a blind man cries, Lord, you know there
ain't no sadder tale
Zaciągnął się papierosem, po czym powoli wypuścił dym. SIG –
Sauer leżał obok jego dłoni, a dookoła jego nóg walały się niedopałki
papierosów. Nie wiedział, jak długo już tak siedzi. Powinien iść do studia, ale
nie miał ochoty na nic, nawet na nagrywanie albumu, na którym przecież tak mu
zależało. Sięgnął po butelkę whiskey. Stwierdził jednak z niezadowoleniem, że
jest już pusta i odrzucił ją w kąt. Alkohol zaczynał krążyć w jego żyłach, ale
nie powodował upojenia – James miał zbyt silną głowę i nawet cała butelka nie
powodowała u niego spodziewanych efektów. Blondyn coraz częściej miewał takie
dni jak ten: nic mu się nie chciało, siedział w swoim mieszkaniu, palił, pił i
nie myślał o niczym. Gapił się w jeden punkt, czując skrajne przygnębienie bez
konkretnego powodu.
Drzwi
mieszkania otworzyły się z impetem. James ledwo zwrócił na to uwagę. Miał
gdzieś fakt, że ktoś właśnie wszedł do jego domu. Jeśli będzie potrzeba,
strzeli. Nie będzie jednak podnosił się z podłogi tylko dlatego, że ktoś
uraczył go swoją obecnością.
—
Stary, co tu się, do cholery, dzieje?! — wykrzyknął Lars.
Wysoki, irytujący głosik Ulricha spowodował, że James aż się
skrzywił.
—
Zamknij się i podaj mi wódkę. — warknął tylko.
Lars niechętnie sięgnął do szafki, w której blondyn trzymał
alkohol i rzucił mu butelkę Smirnoffa.
— Co
jest, Jam? — zapytał perkusista, siadając na podłodze obok przyjaciela.
Hetfield wzruszył ramionami, pociągając łyk wódki.
—
Powiedziałbym ci, gdybym, kurwa, wiedział.
Lars pokręcił głową. Nie poznawał swojego kumpla. Zwykle to
Hetfield był gościem, który nie przejmował się niczym, nigdy nie miewał doła,
tylko spinał poślady i szedł do przodu. Czasem nawet można było zapomnieć, że
James, tak jak inni, jest człowiekiem z uczuciami i nawet on ma prawo mieć
gorszy dzień czy sobie z czymś nie radzić. Dopiero teraz dotarło do do Larsa –
jego przyjaciel nie był maszyną gotową do starcia z każdą przeciwnością.
—
Dopadła cię deprecha? — drążył Ulrich.
James zacisnął palce na butelce wódki tak mocno, że aż
pobielały mu kostki dłoni.
— Nie
mam pierdolonej depresji. — warknął.
— Skoro
tak mówisz — wzruszył ramionami Ulrich — Słuchaj, pogadaj z kimś. Jeśli nie
chcesz ze mną, to z kimkolwiek. Po prostu to z siebie wyrzuć.
James uśmiechnął się bez cienia wesołości i zaciągnął się
papierosem. Z kim niby miałby rozmawiać? Lars nie dorósł do takich rozmów. Kirk
był świetnym słuchaczem, ale Hetfield czułby się głupio, mówiąc mu o wszystkim,
co go męczy. Jasonowi z kolei nie ufał. A więcej kumpli nie miał.
—
Jasne, pogadam z kimś — rzucił do Larsa — Powinieneś już iść.
Ulrich skinął głową.
— W
porządku — powiedział, podnosząc się z podłogi — Jakby coś się działo… To
dzwoń. O każdej porze.
—
Dzięki, stary. — James poklepał go po ramieniu.
Lars rzucił mu jeszcze pokrzepiający uśmiech, po czym
opuścił mieszkanie przyjaciela. Gdy blondyn usłyszał trzaśnięcie drzwi, sięgnął
po małą buteleczkę. Czuł się jak tchórz. Uciekał od rzeczywistości zamiast z
nią walczyć. Miał jednak powoli dosyć bycia „tym twardym”. Sam przestawał już
wierzyć w to, że faktycznie jest człowiekiem. Wytrząsnął sobie na dłoń kilka
jasnoczerwonych tabletek. Przez chwilę tępo się na nie patrzył, po czym szybkim
ruchem wrzucił je sobie do ust.
❦❦❦
Slash brzdąkał na niepodłączonym Les Paulu. Gitara nie
wydawała praktycznie żadnego dźwięku, dzięki czemu Hudson nie denerwował i tak
już wściekłej, rudej wiewióry. Axl miotał się po całym pokoju, wydając z siebie
piszcząco-skrzeczące odgłosy. Duff i Izzy siedzieli na kanapie, ze spokojem
paląc papierosy i czekając, aż Rose łaskawie uspokoi się na tyle, by móc mu
powiedzieć choćby słowo. Na razie nic nie wskazywało na to, że ta chwila
nastąpi, więc nie pozostało im nic innego, jak tylko wyjść na fajkę na
zewnątrz, by nie zostać zamordowanym. Matt1 rozsądnie od razu udał
się na balkon, dzięki czemu uniknął słuchania dźwięków wydawanych przez
rozwścieczoną wiewiórkę.
— Ej,
zabierz mu bandanę. — zarechotał cicho Duff, pochylając się w stronę Slasha.
Gitarzysta popatrzył na niego jak na idiotę.
—
Człowieku, ja nie jestem samobójcą!
Rudzielec kochał swoje bandany bardziej od czegokolwiek innego, nawet Erin Everly, jego dziewczyny. Gdyby ktoś próbował mu zabrać to nakrycie głowy, prawdopodobnie w najlepszym przypadku skończyłby bez ręki.
Rudzielec kochał swoje bandany bardziej od czegokolwiek innego, nawet Erin Everly, jego dziewczyny. Gdyby ktoś próbował mu zabrać to nakrycie głowy, prawdopodobnie w najlepszym przypadku skończyłby bez ręki.
— Masz
rację — skinął głową Duff — Spróbujmy dać mu tabletki na uspokojenie.
— To
trochę tak jakbyś próbował ochrzcić kota. — westchnął Izzy.
— Ale
ja chcę wrócić do nagrywania! — jęknął Slash.
— Czemu
on w ogóle jest wkurwiony? — palnął Duff.
Slash i Izzy tylko wzruszyli ramionami. Tego nie wiedział
zupełnie nikt. Axl po prostu nagle zdenerwował się na cały świat, rzucił
mikrofonem i zaczął przeklinać.
—
Wiecie co? Ja chyba pójdę do Catherine. — stwierdził Saul.
Duff spojrzał na niego jak na zdrajcę.
— I
zostawisz nas samych… Z nim?! —
wskazał na Rudego.
Hudson oparł podbródek o główkę gitary. Wyciągnął swoje
ulubione Marlboro i zapalił jednego, częstując również kolegów. Wszyscy
zaciągnęli się, a po chwili wokół nich unosiła się pokaźna chmurka siwego dymu.
— Nie
zrobiłbym wam tego — powiedział gitarzysta — Pójdziecie ze mną.
Duff skinął głową.
—
Zabierzmy jeszcze Matta. Nie chcę stracić nowego perkusisty. — dorzucił Izzy.
Slash przyznał mu rację.
— Okej
— odparł — To robimy zbiorowy atak na mieszkanie Catherine.
—
Jestem za! — wykrzyknął Duff, unosząc swoją butelkę piwa i wylewając trochę na
głowę Hudsona.
McKagan lubił Catherine odkąd tylko Slash go z nią zapoznał.
Z początku próbował się do niej przystawiać, jak z resztą do każdej nowo
poznanej dziewczyny, jednak ona szybko pokazała mu, gdzie jego miejsce…
Solidnym liściem w twarz. Od tamtej pory nie wchodzi w zasięg jej ramion, choć
wszystko już sobie wyjaśnili. Mimo tego drobnego incydentu, Duff wręcz
przepadał za brunetką i zawsze był zazdrosny o to, że poświęca Slashowi o wiele
więcej czasu niż jemu.
—
Wspaniale, Duffy. — warknął Hudson, dotykając swoich loków mokrych od wylanego
na nie piwa.
— A co
z Dizzym2? — zapytał Izzy.
Slash wzruszył ramionami.
— On
nas chyba nie lubi, nie zgodzi się.
— Okej.
To idziemy? — mruknął ze zniecierpliwieniem McKagan.
Hudson i Stradlin przewrócili oczami, podnosząc się na nogi.
—
Spoko, ale przydaj się na coś i zawołaj tu Soruma. — burknął Izzy.
Duff dosłownie w podskokach poleciał na balkon. Slash
patrzył na jego plecy i zastanawiał się, czy jego przyjaciel przypadkiem nie za bardzo lubi tą drobną brunetkę. Miał
nadzieję, że to tylko jego przypuszczenia.
Pół
godziny później cała „ekipa” złożona z czterech dość mało ogarniętych rockmanów
stała pod drzwiami mieszkania. W drzwi łomotali na przemian Slash, Duff i Matt,
wystukując coś przypominającego „Walk This Way” Aerosmith. Izzy nie brał
udziału w tej głupkowatej zabawie, tylko stał obok i spokojnie palił papierosa,
przyglądając się wygłupom kolegów. Chwilę później, gdy dochodzili do jednej
czwartej utworu, usłyszeli głośne przeklinanie, po czym drzwi otworzyła im
zirytowana Catherine.
— Co
się tu, kurwa… — zaniemówiła, widząc, kto stoi pod mieszkaniem — Co wy sobie,
do cholery, wyobrażacie?! — przeniosła gniew na Slasha — Mogłeś zadzwonić!
— Nie
chciałem ci przeszkadzać telefonem… — bąknął Hudson.
Catherine ironicznie pokiwała głową, udając zrozumienie.
— Więc
dlatego stoisz mi pod drzwiami i wystukujesz Aerosmith, huh?
— Coś w
tym stylu.
Rivery myślała, że zaraz ich wszystkich zamorduje. W dodatku
przecież Cameron był w jej mieszkaniu. Nie miała jednak serca zatrzasnąć im
drzwi przed nosem, więc tylko powiedziała swojemu bratu, żeby poszedł do jej
pokoju, po czym wpuściła członków Guns N’ Roses do środka. Doskonale ich znała,
dlatego gdy zajęli miejsca w salonie, od razu dała im butelkę wina.
— Mam
tylko jedno, więc oszczędnie. — oznajmiła.
Matt, Izzy i Slash zajęli miejsca na kanapie, Catherine
przycupnęła na oparciu fotela, a Duff postanowił się do niej przysiąść,
pierwszy raz nie bojąc się, że dostanie w twarz. Spodziewał się tego, kiedy
obróciła głowę. Już nawet szykował się na cios, lecz dziewczyna tylko posłała
mu uśmiech. Gdyby McKagan był na nogach, pewnie zmiękłyby mu kolana.
—
Obejrzymy jakiś film? — zaproponował Slash.
—
Wybierzcie coś — powiedziała Catherine, wzruszając ramionami — Płyty są w
szafce pod telewizorem.
Slash dorwał się do nich jako pierwszy i zaczął przerzucać
kolekcję dziewczyny w poszukiwaniu swoich ulubionych horrorów; wiedział, że
jego przyjaciółka kilka posiadała. Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, Hudson
wyrzucił w powietrze dłonie „uzbrojone” w płytę, na której znajdował się film Szczęki.
— Chcę
to! — wykrzyknął jak małe dziecko.
Catherine nie mogła powstrzymać szerokiego uśmiechu. Mały
chłopiec w ciele dwudziestopięciolatka.
— Okej
— powiedziała ze śmiechem — Zrobię popcorn, co wy na to?
— TAAK!
— zawołali wszyscy.
Rivery przewróciła oczami, po czym poszła do kuchni. Miała
jeszcze kilka paczek popcornu, który został jej po „nocy filmowej” razem ze
Slashem. Stanęła więc na palcach, próbując dostać się do położonej wysoko
szafki. Fuknęła z frustracją i już miała sięgnąć po krzesło, gdy obok niej
pojawił się ktoś wzrostu żyrafy i podał jej to, czego potrzebowała.
—
Dzięki, Duff. — powiedziała z uśmiechem.
Wrzuciła paczkę popcornu do mikrofalówki i nastawiła
urządzenie zgodnie z instrukcjami podanymi na opakowaniu.
— Ekhm,
Catherine… — zaczął niepewnie McKagan.
Dziewczyna obróciła się i uniosła pytająco brwi.
— Co
jest, Duffy?
—
Fajnie jest mieć taką koleżankę jak ty.
— To
znaczy?
Duff oparł się o stół.
— No
wiesz. Normalną. Która nie ćpa, nie upija
się jak pojebana, nie pali dziesięciu paczek papierosów dziennie i się nie
puszcza. — powiedział.
Catherine uśmiechnęła się lekko. Słowa Duffa były dla niej
bardzo miłe. Zwłaszcza, że wypowiedział je ten, kto gustuje właśnie w takich dziewczynach.
—
Dziękuję — powiedziała — Mógłbyś zanieść to do salonu? — poprosiła, podając mu
miskę popcornu.
—
Jasne, słońce.
Catherine pokręciła głową, ciągle się uśmiechając i ruszyła
za McKaganem, by dołączyć do swoim kumpli oglądających film.
❦❦❦
(przewińcie do 0:19 :p )
Prezes,
Robert Harvey, nie był w dobrym nastroju. Większość członków klubu, na jego
polecenie, wyjechała w różne części Stanów Zjednoczonych, przez co przy nim
została jedynie garstka. Reszty, niestety, nie był w stanie kontrolować, więc
nie miał pojęcia, co się z nimi dzieje, czy wszystko w porządku i czy w ogóle
jeszcze żyją.
— Kadet! — zawołał dość niskiego
bruneta, którego imienia nawet nie chciał pamiętać — Zawołaj tu Bobby’ego i
Stevena.
Chłopak
z naszywką „PROSPECT” skinął energicznie głową i pobiegł po członków klubu.
Prezes zaciągnął się papierosem, patrząc na plecy odchodzącego kadeta. Młody
był kompletnym idiotą, ale bardzo chciał być w Bandidos i robił wszystko, czego
od niego chcieli, a to bardzo przydatne, gdy nie ma komu wykonywać drobniejszej
roboty.
— Co jest, Ronnie? — zapytał
Steven Bales, opierając się o wielki, mahoniowy stół.
Harvey
nienawidził tego przezwiska, jednak przylgnęło ono do niego i nie mógł już nic
na to poradzić. Gestem nakazał mężczyznom zająć swoje miejsca.
— Macie kontakt z Cameronem?
Bobby
Winston pokręcił głową.
— Nie — powiedział — Nie wiemy,
gdzie teraz jest, a telefon ma wyłączony.
— Lepiej go namierzcie — burknął
Robert, zaciągając się papierosem — Ludzie z Aniołów robią się coraz bardziej
wkurwieni przez nasze interesy z kartelem. Bractwo Aryjskie z kolei oskarża nas
o to, że dragi w więzieniach rozchodzą się w mniejszych ilościach.
— Co to, kurwa, nasza wina?! —
oburzył się Steven.
Harvey
gestem nakazał mu się uspokoić.
— Nie — westchnął — Ale zaraz
zaczną uderzać w rodziny, a dopiero w nas. Musicie skontaktować się z Cameronem
i powiedzieć mu, żeby był gotowy na atak Aniołów Piekieł i kartelu. I żeby był
uzbrojony.
— Co do tego drugiego jestem
pewien — powiedział Bobby — Gość nie wychodzi z domu bez spluwy. Ale z tym pierwszym
będzie cholernie ciężko.
— Mam to w dupie! — krzyknął
Robert, uderzając w stół — Cameron jest zbyt ważny dla klubu.
Steven
zagryzł wargę. Próbował już wielokrotnie go znaleźć, nawet bez polecenia
prezesa. I nic. Jakby rozpłynął się w powietrzu.
— Ale…
— Kurwa mać! — nie wytrzymał Harvey
— Gdyby chodziło tylko o niego, to bym wam nawet dupy nie zawracał. Chłop sobie
poradzi — zgasił papierosa w popielniczce — Ale tu chodzi o jego rodzinę.
Bractwo ma w kieszeni FBI i policję. Nie będą mieli takich problemów z
namierzeniem ich tak jak wy.
Bobby
pokręcił głową. Doskonale wiedział, w jaki sposób działa kartel. Najpierw
jedynie „ostrzegają” czyli wysyłają znaki takie jak demolowanie domu czy
pobicia, które mają szykować na coś o wiele gorszego. Potem zaczynają celować w
rodzinę – zabijają najbliższych, matki, ojców, dzieci, siostry i braci. Kiedy
to nie pomaga, atakują klub. Na końcu zajmują się jego członkami. Krótko
mówiąc: na początku odbierają człowiekowi wszystko, co ma, po czym go zabijają.
Bobby wiedział, że nie ma z nimi żartów. Świadomy był tego także Robert i jego
zdenerwowanie było uzasadnione.
— Możemy spróbować poprosić
Nuestra Familia o pomoc. — zasugerował.
Nuestra
Familia był to gang uliczny złożony z meksykańskich imigrantów. Byli
najzagorzalszymi wrogami Bractwa Aryjskiego. Robert tylko popukał się w czoło.
— I co? Powybijają się nawzajem,
a policja znowu skieruje podejrzenia na nas.
Bobby
musiał przyznać mu rację. Nic innego nie przychodziło mu jednak do głowy.
— A co z handlem bronią? —
zapytał Steven — W obecnej sytuacji…
— Musimy z czegoś żyć. — warknął
Ronnie.
Steven
pokręcił głową.
— Sami sobie nie poradzimy.
— Zostało nam tylko zebranie oddziałów
z innych stanów — powiedział Bobby.
Robert
skinął głową.
— Na to wygląda — odparł. Po
chwili podniósł się z krzesła — Wykonam kilka telefonów.
Bobby
i Steven popatrzyli po sobie z powątpieniem. Oddział w Kalifornii dawno nie był
w tak paskudnej sytuacji. Winston również wstał i skierował się do wyjścia.
Zapalił papierosa. Nie miał pojęcia, co mogliby zrobić. Musiał jak najszybciej
skontaktować się z Cameronem, ale jednocześnie wiedział, że to może ułatwić
Bractwu znalezienie jego lokalizacji. Od bardzo dawna nie czuł się tak
beznadziejnie bezsilny. Stanął przy telefonie. Robił chyba największą głupotę w
swoim życiu i doskonale wiedział, że Robert go za to zamorduje i nożem zedrze
klubowy tatuaż z jego pleców. Podejrzewał jednak, że to jedyne wyjście.
❦❦❦
Guns
N’ Roses opuścili już mieszkanie, więc Catherine mogła zająć się sobą i
przygotować na spotkanie ze Stone’em. Sama nie wiedziała, co to miało być.
Spotkanie towarzyskie? Randka? Bardzo lubiła Temple’a. Znali się już od kilku
lat. Poznali się przypadkowo, gdy Rivery szukała jakiegoś albumu The Rolling
Stones i zawitała właśnie do jego sklepu. Rozmowa się rozwinęła i powiedziała
mu, że dopiero przyjechała do L.A. Postanowił, że jej pomoże odnaleźć się w
nowym, wielkim mieście. Jak powiedział, tak zrobił. Często się spotykali,
pokazywał jej uroki tego miejsca oraz przestrzegał przed tym, co może się stać,
jeśli nie będzie ostrożna. Zostali dobrymi znajomymi, może nawet przyjaciółmi.
Ostatnio nie mieli dla siebie zbyt dużo czasu. Pewnie Stone chce to po prostu nadrobić, pomyślała.
Catherine wyszła z wanny
pachnąca jej olejkiem lawendowym, który bardzo uwielbiała. Wysuszyła włosy i
zaczęła zastanawiać się, jak je ułożyć. Zdecydowała się na prosty warkocz.
Potem zaczęła się ubierać. Założyła białą bluzkę, ciemny żakiet, czarne spodnie
i buty na koturnie, które zakładała niezwykle rzadko. Okręciła się przed
lustrem. Wyglądała dobrze, lepiej niż zwykle. Popryskała się jeszcze perfumami.
Jej wzrok padł na M1903. Westchnęła ciężko, po czym wsunęła Browninga za pasek.
— Hej, idziesz na randkę? —
zapytał z uśmiechem Cameron, gdy wyszła na korytarz.
Catherine
pokazała mu język, po czym wzruszyła ramionami.
— Nie mam pojęcia, co to jest. —
odparła.
Cameron
pokiwał głową z uśmiechem. Podszedł do siostry i cmoknął ją w czoło.
— Masz broń? — zapytał z troską.
— Tak.
Chłopak
odetchnął z ulgą.
— Okej. — powiedział, będąc już
spokojnym o siostrę.
Catherine
lekko go uścisnęła.
— Muszę lecieć.
— W porządku — uśmiechnął się
Cameron — Mogę mieć do ciebie jedną prośbę?
Dziewczynie
nie spodobał się ton jego głosu. Spodziewała się, ze poprosi ją o to, żeby
zdetonowała jakąś bombę pod jej blokiem albo przyjęła do siebie jeszcze cały
kalifornijski oddział Bandidos.
— J-Jaką?
Cameron
tylko poszerzył uśmiech.
— Masz miło spędzić czas.
Catherine
lekko uderzyła go w ramię za to, że ją zaniepokoił, po czym obiecała spełnić
jego prośbę.
Stone czekał na nią, opierając
się o ścianę. Na jej widok jego twarz rozświetlił szeroki uśmiech. Przytulił ją
na powitanie i długo trzymał w ramionach, wdychając cudowny zapach jej perfum.
— Wyglądasz prześlicznie —
powiedział — Z resztą, jak zawsze.
Catherine
uśmiechnęła się i zrobiła minę pełną udawanego powątpienia.
— Kłamiesz. — zmrużyła oczy.
Razem
zaśmiali się, a Stone wziął ją pod rękę.
— Chodź. Zabiorę cię w jedno z
moich ulubionych miejsc.
— Nie mogę się doczekać.
Raźnym
krokiem ruszyli przed siebie.
Po drodze Stone i Catherine dużo
rozmawiali. Wspominali sytuacje sprzed kilku lat, śmiali się z zabawnych chwil
przeżytych razem i myśleli nad tym, co będzie za kilka lat. Rivery stwierdziła,
że w świat uderzy cholernie duży meteoryt zawierający masę radioaktywnej
substancji, przez co każdy człowiek zamieni się w chomika. Temple z kolei uważał,
iż autobusy dostaną rąk i nóg, będą biegać po całej Ziemi i wybijać gatunek
ludzki, po czym samochody opanują cały glob. Nie chcieli rozstrzygać, czyja
teoria jest lepsza.
— To tutaj. — powiedział z
uśmiechem Stone.
Znajdowali
się przed niewielkim, drewnianym budynkiem. Knajpka była naprawdę nieduża,
stało tu tylko kilka stolików, lecz panowała tu niezwykle miła atmosfera, a
wnętrze było bardzo przytulne. Ściany miały kolor piasku i wyłożone zostały
drobnymi cegiełkami na wzór ciepłego kominka w rodzinnym domu. Z sufitu
zwieszały się złote lampy, a na każdym ze stolików paliły się małe świeczki,
tak zwane podgrzewacze, o zapachu wanilii. Wisiały tu również zdjęcia ludzi,
którzy odwiedzali tą knajpę. Jedna fotografia przykuła uwagę Catherine. Przedstawiała
ona czterech brodatych, wytatuowanych mężczyzn siedzących okrakiem na
motocyklach typu Harley Davidson. Szeroko uśmiechali się do obiektywu i
wyglądali na zadowolonych z życia. Ich twarze zasłonięte były przez okulary i
zarost. Broda jednego z nich nie była jednak tak obfita oraz nie miał okularów.
Jego policzki szpeciły dwie blizny; prawdopodobnie wynik ataku nożem. Miał
ciemne, niezbyt długie włosy i poczciwy uśmiech.
— Wiesz, kto to? — zapytała.
— Taak — powiedział Stone —
Bandidos, oddział z Kalifornii. A ten tu — wskazał na interesującego ją
mężczyznę — To Robert Harvey. Stały bywalec.
— Skąd to wiesz?
— To knajpa przyjaciela mojego
ojca — wyjaśnił — Wiem sporo.
Catherine
patrzyła na twarz Roberta Harveya. Bandidos. Był ich członkiem, tak samo jak
Cameron. Oderwała wzrok od zdjęcia i skupiła spojrzenie na Stonie. To dla niego
tu była. Nie powinna teraz zajmować się gangiem. Lub klubem, jak to nazywał jej
brat.
— Chodźmy. — uśmiechnęła się,
biorąc go za rękę.
— Jasne. — powiedział,
pozwalając jej, by wybrała im stolik.
Usiedli
razem przy niewielkim oknie. Ani ona, ani on nie byli szczególnie głodni, więc
ograniczyli się do kawy i kawałka ciasta. Cały czas rozmawiali. Na szczęście
Stone nie pytał o to, dlaczego Catherine interesowała się Bandidos. Poruszał
luźne tematy, dzięki czemu konwersacja mogłaby nie mieć końca.
— Masz ochotę na spacer? —
zapytał Temple, gdy skończyli kawę.
Catherine
wzruszyła ramionami.
— Czemu nie?
Wyszli
na zewnątrz. Gwiazdy już pojawiły się na niebie, a księżyc zajął miejsce
słońca. Noc była wyjątkowo piękna, w dodatku okolica dodawała jej uroku. Stone
delikatnie ujął dłoń Catherine i razem szli niewielką ścieżką wydeptaną przez
wiele spacerujących par podobnych do nich. Po przejściu kilkudziesięciu metrów,
Temple się zatrzymał.
— Wiesz, jest coś, co chciałem
ci powiedzieć. — mruknął.
Catherine
zrobiła zaciekawioną minę.
— Słucham.
Stone
wziął głęboki oddech.
— Powinienem wyznać ci to już
kilka lat temu — zaczął niepewnie — Odkąd tylko cię poznałem wiedziałem, że
jesteś wyjątkowa. Miałem rację — złapał ją za ręce — Kocham cię, Cat. Od dawna.
Catherine
nie wiedziała, jak zareagować. Jej uczucia wobec Stone’a nie były jasne. Mimo
to postanowiła dać mu szansę z nadzieją, że z czasem wszystko jej się poukłada.
Wspięła się na palce, by go pocałować.
___________________________
1 oczywiście chodzi tu o Matta Soruma, perkusistę Guns N’
Roses w latach 1990 – 1994.
2 Dizzy Reed – klawiszowiec Guns N’ Roses od 1990.
* * *
Witam i o zdrowie pytam :)
Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak mi poszło tym razem.
Rozdział jest znowu dłuższy niż poprzednie. To chyba dobrze, nie?
Nie chciałam dodawać w moim opowiadaniu muzyki do tekstu,
ale potem uznałam, że to może być niezły pomysł na to, by podzielić się z Wami
tym, czego ja zwykle słucham. Liczę, że utwory w tym rozdziale Wam się
spodobały i dzięki nim milej się czytało.
Poza tym, dałam tutaj spory fragment z Guns N’ Roses,
których ostatnimi czasy trochę „zaniedbałam”. Tekst był, że tak powiem, na
rozluźnienie i nie wnosił zbyt dużo, ale mam nadzieję, że przyjemnie się Wam to
czytało.
No i ciekawi mnie Wasze zdanie na temat Stone’a. Budzi
pozytywne uczucia czy wręcz przeciwnie? Oczywiście nie było go tu zbyt wiele,
ale chodzi o pierwsze wrażenie.
Mam nadzieję, że rozdział Wam się spodobał i nie zanudziłam
Was na śmierć.
Pozdrawiam cieplutko :*
Skoro nie chciałaś dodawać muzyki to co cię nagle do tego skłoniło? -,-
OdpowiedzUsuńWyjaśniłam to w tym… Jak to nazwać? No, po prostu tekście po rozdziale :p
UsuńZ początku nie chciałam dodawać konkretnych utworów, bo piszę w „towarzystwie” różnych piosenek i potrafię dziesięć razy zmienić nutę, zanim skończę jeden fragment. Jednak uznałam, że warto by było jednak podzielić się z czytelnikami tym, czego słucham. A mój gust obejmuje zarówno rock i metal, jak i country i jazz i tym podobne. Lubię dzielić się z ludźmi muzyką, którą preferuję. Poza tym, ja, jako piszący przy muzyce, mogę stwierdzić, że jakiś utwór zwyczajnie pasuje do tekstu lub daje naprawdę niesamowity klimat i czyta się dzięki niemu przyjemniej albo lepiej odbiera się uczucia zawarte w rozdziale i chcę, żeby mój czytelnik poczuł to samo, co ja, gdy to pisałam. Właśnie dlatego postanowiłam jednak dodawać muzykę.
Mam nadzieję, że wyczerpująco odpowiedziałam na Twoje pytanie :)
To dlaczego nie dawalas wcześniej? Bo tak nagle, gdy napisalas u kogoś, że spoko piosenka itd. Nie dziwne?
UsuńZabawne jest to, z jakim uporem szukasz dziury w całym :)
UsuńCzy naprawdę nie mogę tak po prostu zacząć dodawać utworów do fragmentów rozdziału?
Zmieniłam na ten temat zdanie i tak, ,,tak nagle''. Oglądając niektóre filmy na YT z dodaną muzyką, pomyślałam sobie „Wow, tak rzeczywiście można zbudować fajny klimat”. Dlatego zaczęłam dodawać muzykę. To, że od akurat tego rozdziału, jest czystym przypadkiem.
A co do komentarza… Serio? Mój rozdział powstał na długo przed dodaniem go na innym blogu i muzyka, uwaga szok!, już była dodana. A że wcześniej nie przykładałam uwagi to utworów, zwyczajnie nie słuchałam również tego, co dodają inni. Teraz zaczęłam, a że utwór mi się spodobał, to napisałam o nim ze dwa słowa. W czym problem? Powiedz mi, jaki sens jest w rozwodzeniu się nad tym, że dodałam tutaj muzykę, bo miałam taką ochotę?
Dziwna ta przyjaźń Jamesa i Larsa, ale w takich momentach widać, że „przyjaźń niejedno ma imię”, czy jakoś tak. Zgadzam się z Ulrichem, że James może mieć jakieś stany depresyjne. A poza tym, jest naburmuszonym bufonem momentami, ale kobiety lubią drani, nie? ;D
OdpowiedzUsuńO, jest i charakterek Axla. Jakoś się chłopakom nie dziwię, że postanowili sę wycofać raczkiem. Ja też bym uciekała, jakby ktoś się wściekał, bo tak, bo może. Swoją drogą, fajnie, że Duffy też ma jakąś relację określoną z Catherine, nawet jeśli rozpoczęła się ona od solidnego liścia w twarz. To ich zebranie w domu Catherine było urocze. Podobają mi się te ich przyjacielskie relacje. Są naprawdę fajne.
Tak sądziłam, że panowie ze spluwami w końcu się pojawią. Trochę się obawiałam, że będą zbyt podobni do Sonsów, ale jednak nie miałam tego odczucia. Z kolei, na pewno przeszedł mnie strach po ich wizjach związanych z niebezpieczeństwami, które teraz mają spaść na Catherine. Mam nadzieję, że brat zdoła ją obronić.
No i końcówka, och, jakie romantyczne to było! Spodziwałam się innej reakcji Catherine na to, ale widzę, że dziewczyna potrafi też dać się ponieść uczuciom.
candlestick z
Crown's Jewel.
Buzzing Blood
Ich przyjaźń nie ma ani trochę polegać na „loffkach, kiskach, foreverkach”, o nie. Mieszają się nawzajem z błotem, nienawidzą się i nie mogą siedzieć ze sobą w pokoju dłużej niż pół godziny, bo się pozabijają. Ale jak trzeba, jeden za drugim murem stanie i właśnie to nazywam prawdziwą przyjaźnią.
UsuńOwszem, łobuz kocha bardziej :p
Nie mogło tu zabraknąć wkurzonej Wiewióry. Naprawdę nie mogłam sobie tego odmówić :D
Ojtam, każdy początek przyjaźni jest dobry.
Mnie również się podobają :) Dobrze sobie czasem posiedzieć paczką, to bardzo dobry antydepresant.
Oj, niebezpieczeństwo jest duże. Ale właśnie od tego mamy Camerona i jego złote środki :D
No cóż, dziewczyna też człowiek. Każdemu należy się odrobinka uczucia.
Pozdrawiam cieplutko i dziękuję za komentarz :*
Czyżby James nie był jednak tak twardy, jak się wszystkim wydaje? Czyżby i on przechodził jakąś hm… depresję? A może brakuje mu miłości? (ależ oczywiście, że piję do mojego poprzedniego komentarza i szipowania go z Cat;D )
OdpowiedzUsuńFragment ze Slashem nie wywołał we mnie emocji, bo nie lubię tej postaci :< Znaczy może nie tyle, że nie lubię, co jest mi po prostu obojętny. James, Cat, Kirk, Cam są dla mnie ciekawi, każdy ma inne problemy, inny charakter i jakoś tak przyjemnie mi się o nich czyta. A Slash, to dla mnie taki Slash. Po prostu :D
(Idź pan w ch… z takim tłumaczeniem :D)
„Więc dlatego stoisz mi pod drzwiami i wystukujesz Aerosmith, huh?” – hahahaa ;D
Ciekawi mnie ten Duffy. Niby nic ważnego się z nim nie działo, po prostu się zauroczył, ale nawet on jest dla mnie bardziej interesujący niż Slash :D
Bardzo wciągnął mnie wątek tego gangu. Ciekawa jestem dlaczego aż tak bardzo chcą znaleźć Cama. Niby wygląda na to, że chodzi o zwykłe uprzedzenie o niebezpieczeństwie, ale mimo to ciągle mam wrażenie, że w tym może być ukryte drugie dno. Może ten cały Robert wcale nie chce Camowi pomóc? Może to taka gra, a naprawdę on i Cam mają jakieś niezałatwione sprawy/porachunki? Wiem, że może za bardzo kombinuję, ale… ja zawsze kombinuję xD
CO TEN STONE? :O Kurde naprawdę myślałam, że ta kolacja, to nie randka. Ale mnie zrobiłaś w konia! Nie spodziewałam się, że wyleci z takim wyznaniem i coś czuję, że mimo wszystko będzie cierpiał. Tych dwoje pasuje do siebie jako przyjaciele, ale wątpię, że będą kochającą się, namiętną parą. Nie widzę ich w takiej roli… A może po prostu cały czas mam w głowie ten mój parring Catherina&Wredny James?
Ale się podziało!
Nie od dziś wiadomo, że James nosi maskę wielkiego macho. Co skrywa pod nią, wyjaśniam stopniowo, ale jednak. Ale nieźle kombinujesz :)
UsuńSlash to jest taka wstawka. Guns N' Roses było moim pierwszym rockowym zespołem, więc piszę o nich głównie ze względu na sentyment.
Nie no, w aż takie teorie spiskowe to się nie wplątuję :D Tutaj akurat większość zdarzeń jest w miarę jasna. Ale faktycznie, jest coś jeszcze. Co? Oczywiście nie powiem.
Ha! Każdego zaskoczyła ta scenka! :D
A jak się to potoczy? No cóż, z jednym się zgodzę - Stone będzie cierpiał. Ale nie z takiego oczywistego powodu.
Pozdrawiam cieplutko i dziękuję za komentarz :*