czwartek, 25 sierpnia 2016

Rozdział 13


Święta Bożego Narodzenia zbliżały się wielkimi krokami. Nikt nie powinien być wtedy sam, dlatego wszyscy spotkali się w Rainbow kilka godzin przed zmianą Catherine, żeby w spokoju obgadać pewne kwestie. Chcieli, aby nikt nie poczuł się opuszczony. Wcześniej wyznawali zasadę „Róbta co chceta” i każdy szedł we własnym kierunku. W tym roku jednak to Rivery postanowiła przejąć ster i uczynić wszystko, by żadna ze znajomych jej osób nie czuła się pominięta. Zrobiła to głównie dla Jamesa, bo wiedziała, że on zawsze zostawał sam. W celu uniknięcia takiej sytuacji zgromadziła wszystkich w barze; przyszedł nawet Bob ze swoją małżonką, Yvonne oraz Pchlarzem, który ostatnio urzędował w jego mieszkaniu. Jako że Catherine pracowała w tym barze, zrobiono wyjątek i pozwolono mu tu przebywać. Owczarek tak się ucieszył, gdy wreszcie zobaczył Hetfielda, że prawie urwał mu się ogon, kiedy merdał nim z radości. Usadowił się na kolanach blondyna i nie miał zamiaru iść nigdzie indziej. Kirk przyprowadził Elizabeth, Jason Lisę, a Catherine Stone’a. Pojawiła się także Suzanne, która zajęła miejsce obok Rivery, jak najdalej od Larsa. Cała „wesoła gromadka” zamówiła piwo i cieszyła się swoim towarzystwem.
          — Uwaga, przemawiam — powiedziała donośnym głosem Catherine, unosząc dłonie, by zwrócono na nią uwagę. Inni umilkli, by wysłuchać, co ma do powiedzenia — Mam pomysł. Co powiecie na urządzenie świąt w studiu?
Bob uniósł brwi. Wydawał się być zaciekawiony jej propozycją.
          — Jak by to wyglądało? — zapytał.
Catherine, która już miała wszystko ułożone w głowie, mówiła bez najmniejszego zawahania. Zależało jej na tym.
          — Sala prób jest naprawdę duża. Moglibyśmy wynieść z niej instrumenty i sprzęt, a na ich miejsce postawić stół oraz choinkę — Popatrzyła po twarzach swoich znajomych — Nie znam was długo, a mimo to już staliście się ważną częścią mojego życia. A wspólnie spędzone święta nie tylko pomogą nam zacieśnić więzi, ale również uniknąć sytuacji, w której ktoś zostaje sam.
Wszyscy pokiwali zgodnie głowami. Miało to sens. W dodatku wspólne przygotowania do świąt i spędzenie ich razem pozwoliłoby lepiej poznać Lisę, Elizabeth, Stone’a i Yvonne, którzy dołączyli do gromadki dopiero teraz. Każdy docenił pomysł Catherine. W końcu mogli stać się dla siebie jak rodzina.
          — Jestem za. — Kiwnął głową Bob.
Pozostali przytaknęli. Stone uśmiechnął się do Catherine i objął ją ramieniem. Dziewczyna nieco się spięła i próbowała usiąść tak, żeby jej chłopak za wszelką cenę nie zobaczył lub nie wyczuł ukrytego pod materiałem luźnej bluzki pistoletu. Nie uszło to uwadze Jamesa. Blondyn wykrzywił usta w drwiącym grymasie. Temple od razu mu się nie spodobał. Był... Dziwny? Hetfield nie był w stanie tego określić, ale jedyne, co wiedział, to to, że ten gość nie był tym, kim wydawał się być. Catherine chyba tego nie dostrzegała, a James wolał to przemilczeć. Mogła pomyśleć, że mówi to z zazdrości, co nie było prawdą. Blondyn cieszyłby się jej szczęściem, gdyby związałaby się z właściwym mężczyzną. A Stone z pewnością nim nie był.
          — Okej, to chyba pora na kolejną dobrą wiadomość — odezwał się Kirk z szerokim uśmiechem. Potem objął Elizabeth — Jesteśmy zaręczeni.
Nowina ta wywołała większy entuzjazm niż wspólne święta. Wszyscy wznieśli głośny toast za przyszłe małżeństwo, po czym każdy z osobna gratulował podjętej decyzji. Lars, korzystając z wszechobecnego zamieszania, podszedł do Hetfielda i trącił go ramieniem.
          — Mogę ci zadać niedyskretne pytanie?
James westchnął ciężko.
          — Wal. — mruknął, zapalając papierosa.
          — Jesteś zazdrosny o Cat? — zapytał wprost.
Blondyn spojrzał na niego ze zdziwieniem. Jakim cudem Lars zauważył spojrzenia kierowane w stronę Stone’a, skoro cały czas zajęty był swoją butelką? Chyba James go nie doceniał. Zastanawiał się, jak powiedzieć Ulrichowi, co myśli o chłopaku Rivery tak, żeby nie wyszedł na głupka albo zazdrosnego idiotę.
          — Nie jestem zazdrosny — odparł spokojnym tonem, nonszalancko zaciągając się fajką — Po prostu nie jest odpowiedni, czuję to w kościach. Rozumiesz?
Lars pokiwał głową, rozchylając wargi, jak uczeń, któremu właśnie pokazano jakieś równanie, a on próbuje domyślić się, o co właściwie tam chodzi. Po chwili zmarszczył brwi, jakby jego zamroczony alkoholem mózg jakimś cudem połączył wątki.
          — Aaa... — mruknął — Ty się o nią martwisz!
Lars w bardzo prosty sposób ujął to, co myślał James. Sam nie był w stanie określić tego, co działo się w jego głowie, a Ulrich zrobił to nawet zamroczony szanownym Smirnoffem. Tak. Hetfield martwił się o Catherine. Nie chciał, żeby ktoś ją zranił. A w związku to nieuniknione – w końcu ludzie przychodzą i odchodzą. Takich osób jak Rivery nikt nie powinien krzywdzić. Była ona uśmiechnięta, łagodna, skora do pomocy, wrażliwa, miła, uczynna... Lista nie miała końca. Brunetka zasługiwała na kogoś szczególnego. Kogoś, kto nigdy jej nie zostawi i będzie gotowy oddać za nią życie. A na pewno nie był to tego zdolny facet, z którym przyszła.
          Stone. Jak Big Stone. Rolling Stone. The Stoner. Smokin Stone. The Stone Man.
          James już go nie cierpiał.
          Uczucie, które kotłowało się w tym, co pozostało z jego serca, zdecydowanie nie było zazdrością, a troską o drugą osobę. To było nowe doświadczenie. Nigdy dotąd o nikogo się nie martwił. Jednak Catherine tak samo zachowywała się w stosunku do niego. Regularnie go odwiedzała, sprawdzała, czy wszystko z nim w porządku, czy nie ma kolejnego ataku, czy w niczym mu nie pomóc. Uczył się od niej uczuć.
         — Zaraz wracam. — powiedział, klepiąc Larsa w ramię.
To, co miał zamiar zrobić, nie było chyba najlepszym pomysłem w całym jego życiu. Mógł tylko zaszkodzić, ale przecież nie dowie się, jeśli nie spróbuje. Ciągle cała uwaga skupiała się na Kirku i Elizabeth, więc James bez problemu dyskretnie chwycił Stone’a za ramię i odciągnął na bok.
          — Pogadajmy jak mężczyzna z mężczyzną.
Stone rzucił spojrzenie w kierunku Catherine. Ta jednak, ku zadowoleniu Hetfielda, stała do nich tyłem, pochłonięta rozmową z nowo poznaną Elizabeth Osprey. Blondyn pociągnął Temple’a w zaciemniony róg baru, tam, gdzie nikt nie chodził. Gdy już znaleźli się w cieniu, rzucił go na ścianę i mocno przygniótł umięśnionym ramieniem. Drugą ręką wyciągnął zza paska Walthera PPK i przystawił mu lufę do skroni.
          — Słuchaj, łajzo — wysyczał mu do ucha — Widzisz tamtą dziewczynę? — Gwałtownym ruchem przekręcił głowę Stone’a tak, żeby spojrzał na Catherine — Spróbuj ją skrzywdzić, to wpakuję ci w łeb cały magazynek. Znajdę cię i zastrzelę jak psa. Rozumiemy się? — Stone nerwowo pokiwał głową. W oczach Jamesa zapłonęły ogniki złości. Taki śmieć nie będzie go zbywał zwykłym kiwnięciem — PYTAM, KURWA, CZY SIĘ ROZUMIEMY?! — warknął, uderzając nim o ścianę.
Temple na chwilę stracił oddech, gdy przedramię Jamesa zgniotło mu krtań.
          — T-Tak. — wydusił.
Hetfield puścił Stone’a. Chłopak osunął się na podłogę, próbując złapać oddech. James uśmiechnął się drwiąco i splunął mu pod nogi. Miał ochotę jeszcze kopnąć go w krocze (choć wątpił, by tamten coś tam posiadał), ale uznał, że jak na pierwszy raz to będzie trochę za dużo. Catherine mogłaby się czegoś domyślić, a tego by nie chciał.
          — Świetnie — warknął — Pamiętaj, że mam cię na oku.
Po tych słowach, jak gdyby nigdy nic, dołączył do pozostałych i złożył gratulacje zaręczonej parze. Stone odkaszlnął kilka razy, wypluł trochę krwi, po czym dźwignął się na nogi i otrzepał ubranie. Zmówił piwo, a na twarz przywołał uśmiech. Nic się nie stało. Wcale przed chwilą nikt nie groził mu bronią.
          Z kim, do cholery, zadawała się jego dziewczyna?!

❦ ❦ ❦ 

Robert obudził się w paskudnym humorze. Nie dość, że dopadł go ból głowy, to jeszcze myśl o wysadzonych magazynach nie dawała mu spokoju. Miał ochotę uderzyć się w czoło młotkiem. Może to by pomogło. 
          Założył dżinsy, T-shirt oraz nieodłączną kamizelkę, po czym wyszedł ze swojego pokoju w budynku klubu i poszedł na dół, by zjeść ze wszystkimi zamówione wcześniej jedzenie z jakiejś tajskiej knajpy. Ciężko opadł na krzesło. Steven podsunął mu opakowanie wypełnione czymś, co można było umieścić między wymiocinami kota sąsiadów i zapleśniałym konfetti. Posiłek ten nie stanowił wcale szczytu kulinarnych marzeń, jednak, póki co, cały klub musiał zadowolić się właśnie tym. Nie spali na pieniądzach, a ta knajpa należała do najtańszych w okolicy. Na szczęście dziewczyna Bobby’ego, Wendy, była na tyle dobra, by zrobić im kawę, która choć odrobinę poprawiła wszystkim humory. 
          — Ktoś jest dziś nie w sosie? — zapytała dziewczyna, stawiając przed Robertem kubek kawy. 
Harvey tylko machnął ręką. Owszem, jego nastój był iście paskudny. W dodatku jeszcze miał przed sobą okropne tajskie żarcie, które musiał zjeść, żeby nie paść z głodu. Dziabnął kawałek czegoś, co chyba w założeniu miało być warzywem lub owocem i od razu stracił apetyt. A podobno kuchnia tajska należy do najlepszych na świecie. Tania knajpa skutecznie temu przeczyła. 
          — Ta — burknął Robert, nie patrząc na Wendy — Ty pewnie byłabyś w skowronkach, gdyby wysadzili ci magazyn, w którym miałaś większość tego, z czego żyjesz. 
Bobby dał dziewczynie znak, żeby już poszła i nie zadawała więcej pytań. Steven grzebał niemrawo w szaro-zielonej zawiesinie, która teoretycznie miała być zupą. Chwilę później odsunął od siebie talerz, zniechęcony samym zapachem potrawy. 
         — Powinniśmy skopać im dupy. — mruknął Bobby, próbując jakoś zmusić się do zjedzenia kilku kęsów szarej brei, która w założeniu powinna być rybą. 
          — Jestem za. — kiwnął głową Steven. 
Cameron, zwykle entuzjastyczny, teraz siedział cicho, półprzytomnie manewrując widelcem między kawałkami ziół i owoców morza. Spojrzenie miał puste, jakby był z nimi tylko ciałem, a duchem gdzieś daleko stąd. Bobby kopnął go w kostkę, przywołując z powrotem do świata żywych. 
          — Ej, stary — zagadnął — Co się dzieje? 
Cameron wzruszył ramionami. 
          — Martwię się o Catherine — mruknął pod nosem — To wszystko. 
          — Podobno twoja siostra jest w dobrych rękach. 
Rivery skinął głową jak zombie. Ufał umiejętnościom Jamesa i wiedział, że ten facet umie trafić dziesięciocentówkę z kilkuset metrów. Mimo to coś nie dawało mu spokoju. Hetfield nie mógł być wszędzie. Jeśli on i jego pistolet znajdą się za daleko, by pomóc? Co będzie z jego siostrą? Nie wątpił, że umiała o siebie zadbać. Ale nie wtedy, gdy do czynienia miała z największym i najniebezpieczniejszym gangiem Ameryki. 
          — Taak — westchnął — Ale on się nie rozdwoi. 
Bobby pokiwał głową. 
          — Będzie dobrze — powiedział, poklepując przyjaciela po ramieniu — Nic jej się nie stanie, zobaczysz — Uścisnął go pokrzepiająco — No, a teraz spróbuj zjeść to... Coś. Cokolwiek to jest. 
Cameron lekko się uśmiechnął, ciesząc się, że ma takich przyjaciół. Potem spuścił wzrok na swój talerz i aż go zemdliło. Co to w ogóle jest?! Uznał, że woli nie wiedzieć i, starając się skupić myśli na czymś zupełnie innym niż obrzydliwe żarcie, wsunął trochę brejowatego ryżu do ust.

❦ ❦ ❦

James starał się zająć umysł pisaniem kolejnego utworu. Wymyślanie tekstu nie stanowiło większego problemu, ale dłoń trzymająca długopis nieszczególnie miała ochotę podporządkować się jego woli i łaskawie zacząć pisać po pustej kartce papieru. Blondyn był wyczerpany. Spocony. Miał mdłości. Przed chwilą nastąpił kolejny atak jego niezidentyfikowanej choroby, który wypompował z niego wszystkie pokłady energii. Nie miał nawet siły zawlec się pod prysznic, by zmyć zimny pot oblepiający jego czoło. Odchylił głowę i oparł ją o podłokietnik kanapy. Był zmęczony, ale nie chciało mu się spać. Miał mdłości, ale nie chciał wymiotować.
          Czuł się beznadziejnie.
          Przyłożył sobie lodowatą dłoń do rozpalonego czoła. Poczuł ulgę, niestety zaledwie na dwie sekundy. Spróbował dźwignąć się z kanapy, by udać się pod prysznic, ale jego zwykle nieprzeciętnie silne ramiona teraz nie były w stanie utrzymać jego ciężaru. Znów opadł na sofę. Zaklął pod nosem. Podobno przekleństwa przynosiły ulgę. Jednak nic takiego nie poczuł, choć bluzgał jak szewc.
          Wreszcie udało mu się podnieść z kanapy. Jakimś cudem dowlókł się do łazienki. Ciężko opierając się o zlew, ochlapał twarz lodowatą wodą. Następnie zrzucił z siebie przepocony podkoszulek i resztę ubrania. Zimny prysznic podziałał na niego kojąco i pozwolił jako tako myśleć. Gdy James wyszedł spod strumienia wody, czuł się trochę lepiej. Założył świeży T-shirt oraz spodnie, po czym nastawił wodę na kolejną już kawę. Miał dziwne wrażenie, jakby ktoś przyszedł do niego i nagle wypompował z jego ciała całą energię wraz z chęcią do życia. Jedno jest pewne – dziad celowo pozostawił brak motywacji i niechęć do działania.
          — Cwany skurczybyk. — mruknął pod nosem James.
Gadanie do siebie stało się już dla Hetfielda rzeczą całkiem normalną. Od zakończenia pracy w celu zrobienia sobie „przerwy świątecznej”, blondyn większość czasu spędzał sam. Do kogo więc miał mówić, jak nie do siebie? Czasem okazywał się być całkiem fajnym gościem. Choć przeważnie krzyczał na swoje odbicie w lustrze.
          Teraz nie miał na to siły.
          Przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu swojej nieodłącznej, białej buteleczki. Cholera, musiał gdzieś ją podziać. Niedobrze. Uff, leżała na podłodze w łazience. Odkręcił wieczko, po czym wysypał sobie na dłoń dwie tabletki. Tylko dwie. Zwykle brał przynajmniej cztery, co za każdym razem mogło go zabić – była to bowiem dawka niemalże śmiertelna. Coś chyba go trzymało na tym świecie, że jeszcze żył.
          Bez większego zastanowienia łyknął tabletki. Tylko dwie.
          James wierzył, że każdy rodzi się z jakąś misją i nie może umrzeć, dopóki jej nie spełni. Choćby nie wiem, jak bardzo się starał, ile razy by nie próbował odebrać sobie życia, nie może odejść, nie wykonawszy swojego zadania. Hetfield ewidentnie miał przed sobą jakąś naprawdę ważną misję. W końcu tyle już razy otarł się o śmierć. I ciągle igra z losem, łykając na potęgę leki, które mogły spowodować zgon już setki razy.
          — Tak, James — burknął do siebie — Jakieś cholernie ważne zadanie.
Znowu opadł na kanapę. Gdy tylko wygodnie się usadowił, ktoś zapukał do drzwi. Hetfield fuknął pod nosem. Czego ktoś mógł od niego chcieć?! Uznał po chwili, że to może być Catherine, więc nieco rozpromieniony poszedł otworzyć. Na progu stała jednak zupełnie inna kobieta, na oko podchodząca pod pięćdziesiątkę. Była niskiego wzrostu szatynką o ciemnozielonych oczach i bladej cerze. Miała chude ramiona mocno przyciśnięte do ciała oraz sine worki pod oczami, jakby nie spała od tygodnia. Jej włosy chyba dawno nie widziały szczotki, choć wydawały się zdrowe i gęste. Pomalowane jasnoczerwoną szminką usta zaciskała w wąską kreskę. James nie znał tego niezapowiedzianego gościa i ten fakt bardzo mu się nie spodobał. Zmarszczył czoło i czekał. Kobieta, gdy tylko go zobaczyła, zmieniła swój wyraz twarzy. Wargi wygięła w łuk, a do oczu napłynęły jej łzy.
          — Cześć, skarbie — wyszeptała — Pamiętasz mnie?

❦ ❦ ❦

Lars otworzył jedno oko. Zaklął głośno, po czym z powrotem je zamknął. Nienawidził wstawania. Podnoszenie się z ciepłej kołderki było istną torturą. Trzeba zejść z łóżka i... Wyjść na zewnątrz! Do ludzi! Zamiast sobie spać spokojnie w swoim mieszkaniu.
          Lars z hukiem stoczył się na podłogę. Nie znosił tego. I jeszcze Catherine wyskoczyła z tym swoim pomysłem na święta. Na co to komu?! Jakby nie mogli po prostu rozejść się do domów. Ulrich zdecydowanie wolał pooglądać sobie powtórki meczy futbolowych z piwem w ręku, zamiast siedzieć z nimi wszystkimi w studiu i spędzać „cudowny czas razem”. Zrzygać się można od tej słodyczy. Uwielbiał Catherine, była świetną dziewczyną, ale czasem jej pomysły go dobijały. Tak jak w tym wypadku.
          I na dodatek swoją obecnością miała zaszczycić ich Suzanne.
          Co on niby ma jej powiedzieć? Bo przecież coś wypadałoby do niej bąknąć podczas składania sobie życzeń. Jak by to brzmiało? „Cześć, przeleciałem cię i wyszedłem bez słowa, bo miałem nadzieję, że się już nie spotkamy. Wyszło inaczej, więc możemy udawać, że nic się nie stało?”. Nie, to raczej nie wypali.
          Lars miał dziwne wrażenie, że Delaney po prostu mu się spodobała. A że on jest totalnie zielony jeśli chodzi o tematy związków, to po prostu wybrał najbezpieczniejszą opcję... I zwiał. Może wynikało to z niezbyt przyjemnych doświadczeń z przeszłości. Miał bowiem kiedyś żonę, Debbie. Najprawdziwszą, a ich małżeństwo zawarte zostało w urzędzie i przypieczętowane obrączką oraz symbolicznym pocałunkiem. Jednak już następnego dnia i on, i ona mieli siebie dość i myśleli tylko o rozwodzie. Nie było między nimi żadnych głębszych uczuć, a każdy zachodził w głowę, po jaką cholerę w ogóle się pobrali; Ulrich z resztą również długo nad tym rozmyślał. W końcu związek małżeński oficjalnie zakończono. Debbie i Lars poszli w swoich kierunkach i już nigdy się nie spotkali – nad czym żadne z nich wcale nie ubolewało.                                                
          W każdym razie od tamtej pory Lars unikał związków jak ognia. Dziewczyny były tylko na jedną noc, góra dwie. Od rozwodu nie był z nikim dłużej niż przez tydzień. Wydawało mu się, że postępuje właściwie dla samego siebie. Unika dzięki temu rozczarowań i nieodwzajemnionych uczuć. Życie jako „wolny strzelec” powoli zaczynało go jednak nudzić. Byłoby by miło mieć w życiu wreszcie coś pewnego, jak na przykład kochającą kobietę, która z niecierpliwością czeka na niego w domu, a gdy staje wreszcie w progu, to rzuca mu się na szyję...
            O Boże, co się dzieje z jego mózgiem?! Zdecydowanie Lars wypił za dużo rumu i teraz majaczy. To przecież niemożliwe, żeby on, gość, który przeleci wszystko, co się rusza, chciałby nagle żyć w stałym związku.
          Tak, to zabawne.
          Ulrich postanowił, że odciągnie swój mózg od takich przemyśleń i uda się na zakupy, by kupić swoim przyjaciołom prezenty. Mus to mus.

❦ ❦ ❦

Suzanne zdjęła gitarę ze ściany i podała ją jakiemuś nastolatkowi w koszulce The Ramones. Dzieciak cieszył się jak głupi, trzymając w dłoniach czarnego Stratocastera. Delaney stukała palcami w przyciski kasy fiskalnej, a tuzin srebrnych bransoletek na jej nadgarstku pobrzękiwał w rytm ruchów jej ręki. Nastolatek rzucił swoją należność na ladę, bo czym wybiegł, trzymając gitarę jak największy skarb.
          Suzanne rozejrzała się, szukając wzrokiem Stone’a. Stał pod jedną ze ścian i próbował poukładać czasopisma muzyczne, ale nie bardzo mu to wychodziło – kompletnie je wszystkie pomieszał, a kolejność alfabetyczna gdzieś się zapodziała. To nie było do niego podobne, więc Delaney, korzystając z tego, że nie przyszedł do niej żaden nowy klient, postanowiła z nim porozmawiać.
          — Wszystko w porządku? — zapytała.
Stone wzdrygnął się na dźwięk jej głosu. Nie widział, kiedy do niego dołączyła. Z westchnieniem wyjęła mu czasopisma z dłoni i zaczęła poprawiać to, co on całkowicie spieprzył. Zastanowił się przez chwilę, czy powiedzieć blondynce o tym, co niedawno zaszło. Właściwie, czemu nie? Dobrze jest się czasem komuś wygadać.
          — Kojarzysz Hetfielda?
Suzanne parsknęła.
          — A kto nie kojarzy? — odpowiedziała pytaniem na pytanie — To świetny facet.
Stone nerwowo się uśmiechnął.
          — Noo, nie powiedziałbym. — bąknął cicho.
Delaney wyprostowała się i spojrzała na niego pytająco. Jej przyjaciółka, Catherine, spędzała z Jamesem sporo czasu – chodziła do studia, wpadała do jego mieszkania, by zobaczyć, co u niego. Dlatego też nadstawiła uszu, czekając na to, co powie Stone.
          — Jak to?
          — Chyba uważa się za osobistego ochroniarza mojej dziewczyny. — powiedział Stone, po czym, już prawidłowo, ułożył kilka pism dla gitarzystów.
Suzanne zmarszczyła czoło. O to cała afera?
          — No i co w związku z tym? — drążyła dalej.
          — Zagroził mi, że jeśli ją skrzywdzę, to mnie zastrzeli — powiedział w końcu Temple — Cały efekt wzmocnił, przyciskając mi pistolet do czoła.
Takich rewelacji Suzanne się w ogóle nie spodziewała. Z jednej strony cieszyła się, że jej przyjaciółka ma kogoś, kto chce ją chronić, ale z drugiej... Ten facet mógł być niebezpieczny. Skoro od tak sobie paraduje z bronią, to znaczy, że chyba coś jest nie tak. Delaney powinna o tym jak najszybciej powiedzieć Catherine. Biedaczka nie wie, że jej kumpel lata z pistoletem! Suzanne była ciekawa jej reakcji.
          — Matko — mruknęła — Słuchaj, wypuść mnie piętnaście minut wcześniej, to pójdę do Cat i jej o tym powiem.
Stone skinął głową.
          — Dobra, leć.

❦ ❦ ❦

Niewielka ilość tuszu na rzęsy, trochę błyszczyku na usta i gotowe. Catherine nigdy nie była zwolenniczką mocnego makijażu. Uważała, że kosmetyki mają jedynie podkreślać urodę, a nie ją całkowicie kreować. Włożyła białą koszulkę na ramiączkach, naciągnęła czarne spodnie, na ramiona narzuciła dżinsową bluzę, wsunęła Browninga za pasek i była gotowa do wyjścia. Zostało jej jeszcze dziesięć minut do opuszczenia mieszkania, więc usiadła sobie przy oknie, by zapalić papierosa przed wyjściem. Ostatnio polubiła palenie, choć nie stało to się jeszcze jej nałogiem. Ot, fajka rano, fajka wieczorem i po południu. Trzy dziennie to chyba jeszcze nie uzależnienie, prawda?
          Ktoś gwałtownie i niecierpliwie zapukał do jej drzwi. Nie spodziewała się nikogo, więc, na wszelki wypadek, położyła dłoń na rękojeści pistoletu, by w razie potrzeby szybko go wyciągnąć. Nie było, na szczęście, takiej konieczności, bo na progu stała Suzanne.
          — Cześć, Su. — Uśmiechnęła się, robiąc jej miejsce w drzwiach.
          — Wiem, że zaraz wychodzisz do Rainbow — powiedziała Delaney — Ja wpadłam tylko na chwilkę.
Catherine uniosła jedną brew, ale skinęła głową i wskazała jej miejsce przy stole. Jak raz spóźni się pięć minut, to nic się nie stanie. Szef ją lubi.
          — Mów, co ci leży na sercu. — powiedziała, siadając naprzeciw przyjaciółki i podając jej papierosa.
Suzanne zapaliła i zaciągnęła się, choć nie tak mocno, jak Catherine. Potem obrzuciła brunetkę spojrzeniem przepełnionym troską. Rivery coś nie podobało się w jej wzroku.
          — Co wiesz o Jamesie? — wypaliła Delaney.
Catherine zamrugała, całkowicie zbita z tropu. O co mogło chodzić? Wcześniej Suzanne jawnie nie interesowała się Hetfieldem.
          — Niewiele. — Wzruszyła ramionami.
Mówiła prawdę. Wiedziała o jego dziwnej przypadłości, depresji, ale o nim samym - ani trochę. James nie lubił rozmawiać na temat jego osoby, a Catherine zamierzała to uszanować. Jeśli będzie miał ochotę, to sam zacznie mówić.
          — Tak myślałam — mruknęła Delaney, zaciągając się fajką — Wiesz, że on ma... — Schyliła się i ściszyła głos — Broń?
Catherine powstrzymała się od wybuchnięcia śmiechem. O to chodziło? Że ktoś jakimś cudem dowiedział się o tym, że James nosi pistolet? Rivery jednak pomyślała, że na innych mogło to zrobić niemałe wrażenie, niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu. Nie mogła także zdradzić, że o tym wie i sama też chodzi uzbrojona.
          — Och, naprawdę?! — Wstrzymała oddech. Aktorstwo wychodziło jej całkiem nieźle — S-Skąd to wiesz?
          — Od Stone’a — odparła z podnieceniem Suzanne. Tym razem zaszokowanie Catherine nie było udawane. Zacisnęła palce i czekała na dalsze rewelacje — Mówił, że James mu groził.
Jasna cholera!, zaklęła w myślach Rivery. Wiedziała, że spuszczony ze smyczy Hetfield potrafi wiele, ale tego się nie spodziewała. Złożyła sobie w myślach przysięgę, że zabije go, jak tylko się z nim spotka. Co on sobie wyobrażał?! Nie mógł tak po prostu wymachiwać spluwą na prawo i lewo. I jeszcze grozić nią innym.
          — Dzięki, Su — powiedziała cicho Catherine. Wzięła papierosa i pstryknęła zapalniczką, by go odpalić — Odprowadzisz mnie?
          — Jasne, skarbie. — Skinęła głową Delaney.
Catherine wstała od stołu. Na szczęście jutro była niedziela i mogła spokojnie cały dzień spędzić na krzyczeniu na Jamesa. Miała ochotę przyłożyć mu prosto w twarz.
          Z ciężkim westchnieniem ruszyła do Rainbow.


James zmarszczył czoło, lustrując kobietę wzrokiem. Nie. Nie znał jej, a tym bardziej nie miał pojęcia, dlaczego miałby ją pamiętać. Tak jakby już kiedyś się spotkali. A to przecież niemożliwe.
          — Musiała pani pomylić mieszkania. — bąknął.
Kobieta posłała mu smutny uśmiech. Było w nim coś więcej. Rozczarowanie? Poczucie winy? James nie był w stanie tego rozszyfrować.
          — Oczywiście, że nie pamiętasz — mruknęła, jakby w ogóle nie słyszała jego słów — Jestem twoją matką, James.
Hetfielda zamurowało. Doskonale wiedział, że ani Cynthia, ani Virgil nie byli jego biologicznymi rodzicami. Nie znał ludzi, którzy wydali go na świat. Powiedziano mu tylko, że jakaś kobieta oddała go do domu dziecka.
          To była ona.
          Stała na progu jego mieszkania.
          James czuł się tak, jakby ktoś wypompował mu całe powietrze z płuc. Ona go nie chciała. Tak po prostu porzuciła go i odeszła. Czy chociaż raz obejrzała się za siebie? Oddała go, żeby ktoś inny przejął ciężar, na który ona nie była gotowa.
          A teraz tak po prostu się pojawiła. Po dwudziestu siedmiu latach.
          — Nie — pokręcił głową James — Nie nazywaj się moją matką.
Kobieta miała taką minę, jakby właśnie ugodził ją sztyletem. Zabolało? Naprawdę? Pomyśl sobie, jak bolało m n i e, kiedy dowiedziałem się, że nie znam żadnego ze swoich rodziców. Blondyn miał ochotę skulić się w kącie i cicho płakać. Pojawienie się jego biologicznej matki tylko rozdrapało stare rany, które nigdy w pełni się nie zagoiły.
          — Masz prawo być na mnie zły...
          — Zły?! — syknął — To chyba za małe słowo, nie sądzisz? — Nie chciał krzyczeć, bo stali w drzwiach, ale jego głos samoczynnie stawał się coraz donośniejszy — Łatwo ci było pozbyć się ciężaru, prawda? Zostawić dziecko komuś innemu — Jego głos drżał — Na szczęście ktoś okazał się być lepszym od ciebie. I to ona jest moją matką, a nie ty.
Kobieta miała łzy w oczach. James za wszelką cenę starał się zdusić w sobie szloch, który pragnął wyrwać się z jego piersi. Dwadzieścia siedem lat. Miała tyle czasu. Czemu właśnie teraz?
          — Ona nie żyje, James. — powiedziała łagodnie kobieta.
          — Przecież, kurwa, wiem! — warknął — Nie musisz mi przypominać.
Szatynka poczuła łzę na swoim policzku. Tak wiele wyrządziła krzywdy temu Bogu ducha winnemu chłopakowi. Potraktowała go jak zwykłą zabawkę, którą można wyrzucić, gdy się nam nie spodoba. Po prostu pozbyła się problemu.
          — Porozmawiajmy, proszę — powiedziała cicho, nie dając za wygraną — Chociaż przez chwilę.
James nie miał ochoty z nią rozmawiać. Brzydził się jej osobą. Nie był w stanie pojąć, jak można oddać komuś własne dziecko. Porzucić jak nic niewartego śmiecia. Jednak w głębi duszy bardzo chciał wpuścić ją do środka i usłyszeć, co ma do powiedzenia. Westchnął i przesunął się w drzwiach, ignorując pełne wzruszenia „dziękuję”. Nie zaproponował jej herbaty czy kawy. Po prostu oparł się barkiem o ścianę i czekał. Kobieta usiadła w fotelu, biorąc głęboki wdech.
          — Może zacznijmy od tego, że się przedstawię — Uśmiechnęła się lekko. James nie odwzajemnił gestu — Nazywam się Corrine Sand. Większą część mojego życia byłam ćpunką — Nerwowo gniotła w palcach kawałek rękawa swojej bluzki — Brałam heroinę nawet wtedy, gdy nosiłam cię w brzuchu — dodała ze łzami w oczach — To cud, że urodziłeś się zdrowy — Wzięła kolejny głęboki wdech — Prowadziłam bardzo ryzykowny tryb życia. Rano narkotyki, po południu narkotyki, wieczorem narkotyki i jeszcze w środku nocy, gdy budziłam się z potrzebą wstrzyknięcia sobie kolejnej działki — James słuchał tego z narastającym obrzydzeniem — Heroina zawładnęła mną doszczętnie. Ryzykowałam życie własnego dziecka, żeby tylko zaspokoić głód. Dlatego po prostu nie mogłam cię wychowywać. Myśląc ciągle o ćpaniu, nie brałabym ciebie pod uwagę. Oddałam cię do domu dziecka, bo uważałam, że tak będzie właściwie. Wiedziałam, że ktoś zaopiekuje się tobą lepiej niż ja — Pociągnęła nosem i spojrzała na Jamesa oczami zapuchniętymi od łez — I tak się stało, prawda? Miałeś dobrą rodzinę.
James parsknął lodowatym śmiechem, który byłby w stanie zamrozić najgorętszą lawę. Corrine aż się wzdrygnęła. Ten dźwięk był przerażający.
          — Dobrą? — Pokręcił głową z wymalowaną na twarzy wściekłością — Czy terminem „dobra rodzina” można określić rodzinę, w której ojciec zabija matkę na oczach dziecka?
Corrine zakryła usta dłonią, nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa. James dopiero po chwili zrozumiał, co powiedział. Coś, co nigdy nie miało wyjść z jego ust. Coś, co powinno być jego tajemnicą. Tym razem jednak nie wytrzymał. Co ona mogła wiedzieć o tym, jak i gdzie się wychowywał?!
          — James... — wydusiła wreszcie Corrine.
          — Po co w ogóle tu przyszłaś, do cholery?! — krzyknął — Żeby przekonać mnie, że wcale nie byłaś egoistyczną szmatą, która wolała narkotyki od własnego dziecka?! Chcesz, żebym ci wybaczył?! Naucz się ponosić konsekwencje tego, co robisz! — Wskazał na drzwi — Wyjdź. I nie wracaj.
Corrine nie miała już siły się z nim kłócić. Wiedziała, że tak będzie. Tylko pogorszyła sytuację i zadała mu kolejny cios. Ze łzami w oczach podniosła się z miejsca. Ostatni raz spojrzała na swojego syna. Tak bardzo chciałaby cofnąć czas. Zrobiłaby wszystko, byleby tylko nie widzieć tego okropnego bólu odbijającego się w jego oczach. Musiała odejść po raz drugi.
          — Będę w Los Angeles jeszcze kilka dni — powiedziała cicho i położyła na szafce małą karteczkę z adresem — Jeśli będziesz chciał porozmawiać...
           — Nie będę. — uciął z wściekłością James.
Corrine pokiwała głową. Jeszcze raz na niego popatrzyła, a następnie otworzyła drzwi i opuściła mieszkanie. Kiedy cicho się za nią zatrzasnęły, James zamknął oczy i powoli wypuścił powietrze z płuc. Osunął się na podłogę, po czym głośno zapłakał.

* * *
Cześć!
Dzisiaj nie mam pomysłu na produktywną notkę, wybaczcie. 
Może już to mówiłam, ale powiem to znowu — historia Jamesa Hetfielda, którą tu przedstawiam, jest zupełnie inna od prawdziwej. Pozostali członkowie Metalliki będą raczej przedstawieni tacy, jacy naprawdę są. Ale podczas kreowania Jamesa pozwoliłam sobie puścić wodze fantazji. 
Okej, to ode mnie chyba tyle. 
Mam nadzieję, że rozdział Wam się spodobał. 
Pozdrawiam cieplutko :*

2 komentarze:

  1. „zrobić wszystko, by żadna ze znajomych jej osób nie czuła się pominięta. Zrobiła to” – powtórzenie ‘zrobić’
    Nie wiem, czy to dobre, że Pchlarz najpierw pomieszkiwał u Jamesa, a teraz u Boba. Pies się przyzwyczaja do swojego miejsca, też chce mieć poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, też tęskni. Niedobrze, że go tak przewożą ;/

    „Blondyn cieszyłby się jej szczęściem, gdyby związałaby się z właściwym mężczyzną” – o nieeee, James, dlaczego mi to robisz? Dlaczego nie jesteś zazdrosny?:<<<< A ja miałam taką nadzieję, że jednak połączy ich coś więcej niż przyjaźń… (Catherinę i Jamesa), że James nie przejdzie obojętnie wobec faktu, że ona ma chłopaka. Joooj:<<<

    „ Stone. Jak Big Stone. Rolling Stone. The Stoner. Smokin Stone. The Stone Man. James już go nie cierpiał” – haha uwielbiam :D

    Choć lubię Jamesa, to nie mogę stanąć za nim murem w tej sytuacji ze Stone’m. Zachował się… okropnie. Te groźby, to splunięcie… Poniżej krytyki. Stone powinien się postawić i pokazać mu, gdzie jego miejsce (szkoda tylko, że przegrałby z kretesem xD). James nie jest ani bratem Catheriny, ani jej ojcem, ani opiekunem i moim zdaniem nie miał żadnych praw, żeby cokolwiek od Stone’a wymagać. Poza tym ten chłopak to wybór Catheriny, a James jako jej kumpel, powinien ten wybór uszanować. A on poniżył Stone’a. I na miejscu Cat, gdybym się o tym dowiedziała, to okropnie bym na Jamesa nawrzeszczała. Mógł go uprzedzić, że za skrzywdzenie Catheriny dostanie wpierdol, ale mógł to zrobić w bardziej… cywilizowany sposób.
    Ale tutaj wychodzi charakter Jamesa, wię nie uważam, żeby ten fragment wymagał jakiś zmian. Po prostu nie popieram działań bohatera :D

    Zdziwiło mnie też to, że zamiast powiedzieć Catherinie o wszystkim, Stone wygadał się przed Suzanne, a potem pozwolił, żeby Sus opowiedziała o tym Cat. Po co? Nie mógł sam załatwić tej sprawy ze swoją dziewczyną?

    O kurde! Ojciec Jamesa zabił matkę na jego oczach? ;O Aż mi się przypomniał Kuba Błaszczykowski.
    W każdym razie ten jego dziwny charakter, uciekanie od zobowiązań, ale też wewnętrzna potrzeba bliskości (której nie potrafi osiągnąć), jest dla mnie o wiele bardziej zrozumiała. Nie da się zostać takim samym człowiekiem, po zobaczeniu czegoś… takiego. To musiało się na nim odbić i odbiło. A ta jego choroba i ciągłe ataki może wynikają z tego, że „matka” ćpała? Może to wywołało jakieś komplikacje. W każdym razie w ogóle mnie nie dziwi, że wyrzucił tę kobietę na zbity pysk. Ja też bym nie chciała z nią gadać. Poza tym matką nie jest ta, która urodziła, tylko ta, która otoczyła miłością i wychowała…

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to moje powiedzenie głosi — pieseł też człowiek. Wiem, że nie powinien spędzać czasu w wielu domach, ale piesek jest wspólny i niedługo się do tego przyzwyczai. Albo upierdoli komuś rękę w akcie protestu. Różnie może być.

      Nikt nie powiedział, że zazdrosny nie będzie. Poza tym, priorytetem Jamesa nie jest samo związanie się z Cathy, tylko jej szczęście. A skoro widzi, że Stone jej tego szczęścia nie daje, to się wkurza.

      O tak, tutaj wylazł charakterek Hetfielda i wiedziałam od początku, że raczej się z nim nikt zgadzać nie będzie :D Z resztą, ja też tego nie pochwalam, ale z drugiej strony... Hej, to był akt troski! Co prawda w dość nietypowym stylu, ale jednak.

      Przewyższyło męskie ego. Bał się, że zostanie uznany za "cipę" przez swoją dziewczynę, więc polazł do jej przyjaciółki. Pokrętna logika, wiem.

      Nie inspirowałam się historią Kuby — choć była poruszająca — bo poznałam ją dopiero po wymyśleniu tego wątku w tym opowiadaniu. Ale fakt, obie historie są bardzo podobne.
      Co wywołało chorobę nie dowiemy się raczej nigdy, ale opcja z narkotykami jest bardzo prawdopodobna. I tak, był to dla niego naprawdę wielki szok. Myślę, że dzięki temu fragmentowi zachowanie Jamesa wreszcie stanie się dla wszystkich jasne.

      Pozdrawiam cieplutko i dziękuję za komentarz :*

      Usuń