wtorek, 16 sierpnia 2016

Rozdział 12

Minął kolejny tydzień. Bandidos spodziewali się odwetu ze strony Aniołów Piekieł. Ciągle byli w gotowości, przyszykowani na najgorszą jatkę, uzbrojeni w przechwycone karabinki AKM. Panowała jednak cisza, co nie wróżyło nic dobrego. To nie było absolutnie typowe i coś musiało być na rzeczy. Nikt jednak nie miał pojęcia, co dokładnie.
           Cameron nerwowo przesuwał palcami po pasku, na którym zawieszona była broń. Czuł się tak, jakby cały świat postanowił sobie zadrwić z jego oddziału. Spodziewali się ataku – a odwetu brak. Od ponad dwóch miesięcy nie wydarzyło się zupełnie nic oprócz transportu karabinów. Szykowało się coś wielkiego i Rivery był tego świadomy. Cisza przed burzą była bardzo nieznośna i wręcz wbijała się w uszy łaknące choćby krótkiego dźwięku obcego motocykla. W normalnych okolicznościach już rozpętałoby się dookoła istne piekło. Cameron czuł w kościach, że za tym wszystkim stoi kartel. Bardzo szybko wydedukował, że to właśnie Bractwu były wiezione AKM. To wcale nie podnosiło go na duchu.
           Robert Harvey, również z karabinem na ramieniu, podszedł do Camerona i położył mu dłoń na karku. To był typowy, ojcowski gest, który zwykle pokrzepiał innych. Teraz jednak to nie wystarczyło.
          — W porządku, bracie? — rzucił Ronnie niby od niechcenia.
Cameron wzruszył ramionami.
          — Chyba tak.
          — Martwisz się o siostrę, huh?
Chłopak przytaknął. Właśnie to chodziło mu ciągle po głowie – czy Catherine jest bezpieczna. Wiedział, że wiecznie uzbrojony James będzie w stanie zapewnić jej całkiem niezłą ochronę, ale przecież nie siedzi z nią dwadzieścia cztery godziny na dobę. Oczywiście, mieszka zaledwie ulicę dalej, jednak nawet to nie gwarantowało, że uda mu się dotrzeć na miejsce na czas. Cameron musiał przyzwyczaić się do tego, że nikt na tym chorym świecie nie będzie w stu procentach bezpieczny.
          — Taak — westchnął ciężko — Myślisz, że oni o niej wiedzą?
Robert wzruszył ramionami.
          — Nie sądzę — odparł, ponownie kładąc mu dłoń na karku — A nawet jeśli, to nic jej nie zrobią. Zaufaj mi.
Cameron bardzo chciał uwierzyć w jego słowa. Jednak podejrzana cisza nie dawała mu spokoju. A jeśli jego bliscy ją w niebezpieczeństwie? Przez niego? Nie wybaczyłby sobie, gdyby coś stało się Catherine. Powinien zadzwonić do Jamesa, powiedzieć mu, żeby był przygotowany. Ale co dalej? Rivery nie wiedział.
          Sfrustrowany potarł pasek od karabinu i upił łyk Budweisera. Nie powinien tyle myśleć. Nie chciał myśleć. Miał ochotę rzucić kałasznikowa na ziemię, unieść ręce i dać się rozstrzelać. To łatwiejsze od walki. I od myślenia.

❦ ❦ ❦ 


Catherine powtórzyła swój codzienny rytuał przed wyjściem z pracy – zmiana koszuli, założenie trampek zamiast szpilek i koniecznie popryskanie się mnóstwem perfum, żeby nie śmierdzieć zatęchłym miejscem, jakim jest Rainbow. Nazwa bardzo milusia i, niestety, na tym cały urok się kończy. Głośna, rockowa muzyka, tanie alkohole, łatwy seks i narkotyki w każdym kącie baru. Czy naprawdę t a k i e rzeczy kręcą ludzi?, pomyślała Rivery. Nie chciała się jednak nad tym dłużej zastanawiać, tylko odpaliła papierosa i jak najszybciej opuściła miejsce pracy. Na zewnątrz czekał na nią Slash. Był ubrany tak, jak to zwykle on – skórzane spodnie, T-shirt z logiem Aerosmith, czarne kowbojki i jego ukochany cylinder, dzięki któremu nie można było pomylić go z nikim innym.
          — Cześć — powiedział z uśmiechem i przywitał się z nią cmoknięciem w policzek — Od kiedy ty palisz, do cholery?
Zbyła jego pytanie wzruszeniem ramion. Wiedziała, że Hudson, jeśli już zdecydowałaby się mówić, nie odpuściłby, dopóki nie poznałby całej prawdy. A tego bardzo pragnęła uniknąć. Nie dlatego, że mu nie ufała, ale pewne informacje mogły mu tylko zaszkodzić. Nie chciała sobie nawet wyobrażać, co mógł pomyśleć, gdyby dowiedział się, że jego przyjaciółka jak gdyby nigdy nic paraduje z nielegalną bronią za pasem.
          — Jak idzie w studiu? — zapytała, szybko zmieniając temat.
Slash zmrużył oczy, patrząc na nią podejrzliwie. Wymigiwanie się od odpowiedzi nie było w jej stylu. Chwilę potem znowu się rozpromienił; to w końcu Saul.
          — Całkiem nieźle — odparł z uśmiechem. Zaraz jednak mina znowu mu zrzedła — No może z wyjątkiem tego, że Rudy zaczął pisać jeszcze bardziej ckliwe balladki!
          — Bardziej ckliwe niż „Sweet Child O’ Mine” i „Patience”?
          — Mhm — mruknął z niezadowoleniem gitarzysta — Nazwał to dziadostwo „November Rain”. Rozumiesz, kurwa? Celem Guns N’ Roses nie było pisanie „O matko, kocham cię” w co drugim utworze! — burzył się, prawie krzycząc.
Catherine z anielską cierpliwością wysłuchiwała jego narzekania, spokojnie idąc obok niego i wypalając fajkę za fajką. Hudson musiał gdzieś się wyładować, a nie mógł robić tego w studiu, w obecności Axla. W najlepszym wypadku skończyłby bez kilku zębów. Kiedy Rose coś sobie ubzdurał, to tak miało być, bo inaczej każdy w promieniu stu metrów od niego będzie miał przerąbane. Wszystko przez jego typowe już fochy, doprowadzające ludzi do szału. Był jeszcze gorszą „królewną” niż Lars Ulrich. A to naprawdę spory wyczyn.
          — Nie denerwuj się tak — powiedziała w końcu Catherine — Złość piękności szkodzi, a ty nie masz czym szastać.
Slash udał największe oburzenie, na jakie było go stać.
          — Jestem najseksowniejszy na całym Sunset Strip. — odparł naburmuszony.
Catherine poklepała go po plecach.
          — Wmawiaj to sobie dalej.
Hudson roześmiał się i lekko ją popchnął, uważając, by nie zrobić jej najmniejszej krzywdy. Dziewczyna w odpowiedzi uderzyła go w ramię. Chwilę później wesoło przepychali się od jednego krawężnika do drugiego.
          Wielki, biały znak „HOLLYWOOD” był równie sławny co samo miejsce. Ogromne litery górowały nad zabudowaniami Los Angeles i wzgórzami Hollywood Hills, witając wszystkich przyjezdnych i żegnając tych, którzy postanowili wyjechać. Właśnie pod tym napisem, będącym dumą całego Miasta Aniołów, leżeli Slash i Catherine, popijając tanie wino prosto z butelki i paląc swoje ulubione Marlboro. Często tu przychodzili, by popatrzeć na gwiazdy. Niebo było nieskazitelnie czyste, usiane milionami małych, świecących punkcików.
          — Księżyc dzisiaj ładnie świeci. — stwierdził Slash, pociągając z butelki.
          — Księżyc nie świeci, tylko odbija promienie słoneczne, dając taki efekt. — odparła Catherine.
Slash prychnął z niezadowoleniem.
          — Dobra, dobra, gwiazdo.
          — Gwiazdy akurat generują własne światło.
Hudson miał dość naukowej gadaniny. Sam totalnie olewał szkołę i z trudem mnożył w pamięci dziesięć razy piętnaście, więc nie chciał wysłuchiwać, jak Rivery rozwodzi się nad odbijaniem światła przez księżyc. Wykręcił się, by lekko kopnąć ją w kostkę. Catherine zgrabnie zabrała nogi, unikając bliskiego spotkania z jego kowbojkami.
          — Po co komu to wiedzieć? — prychnął.
Catherine pokręciła głową.
          — Właśnie przez takich jak ty rockmani są uważani za idiotów.
Slash roześmiał się serdecznie i objął przyjaciółkę ramieniem. I ona, i on bardzo cieszyli się ze swojego towarzystwa. Bardzo ubolewali nad faktem, że inne sprawy nie pozwalają im widywać się tak często, jak wcześniej, ale dzięki temu doceniali spędzony razem czas.

❦ ❦ ❦
Kolejny niedopałek zgaszony w popielniczce. Kolejny płomień. Kolejny papieros. Kolejne pstryknięcie bezpiecznika w SIG – Sauerze. Pstryk. Zabezpieczony. Pstryk. Odbezpieczony. Pstryk. Znów zabezpieczony. Kolejny łyk whiskey. Pieczenie gardła. Ciepło w żołądku. Kolejny łyk.
          Jak długo można egzystować jedynie paląc, pijąc i bawiąc się bronią?
          Chyba całe życie.
          James co chwila wysuwał i wsuwał z powrotem magazynek po brzegi wypełniony amunicją. Między wargami trzymał papierosa. Wypuścił z ust chmurę siwego dymu, który przez krótką chwilę całkowicie przesłaniał mu widok. Skierował wzrok za okno. Chodnikiem szła rodzina – mama, tata, a między nimi dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka. Wyglądali na szczęśliwych. Uśmiechali się do siebie i trzymali za ręce. Blondyn przez chwilę w milczeniu ich obserwował, po czym prawy kącik jego ust minimalnie się uniósł, imitując półuśmiech. Czy kiedyś jemu też będzie dane trzymać na rękach własne dziecko urodzone przez kobietę, którą będzie kochał całym swoim sercem?
          Marzenia.
          Nie nadawał się do zakładania rodziny. Jakim byłby tatą? Takim sam jak jego ojczym? Bał się, że zacznie zachowywać się tak jak on. Że uderzy własnego syna czy, co gorsza, córkę. Podniesie rękę na żonę, kobietę, która zdecydowała się z własnej woli pozostać przy nim do końca życia. James nie był idealny. Nie uciekł z bajki Disneya. Nie był cudownym, złotowłosym księciem. Często tracił nad sobą kontrolę, miał napady poważnej depresji, nienawidził samego siebie za to, kim był i od kogo pochodził. Bywały dni, kiedy nie mógł spojrzeć w lustro. Jak taki ktoś mógłby zająć się rodziną?
          Wszyscy dookoła niego byli szczęśliwi. Kirk niedawno poznał jakąś Elizabeth i zakochali się w sobie niemal od razu. Nawet Jason znalazł sobie niejaką rudowłosą Lisę, z którą wiązał dalekie plany na przyszłość. Lars był najszczęśliwszym skurwielem na świecie i bez dziewczyny. A James? Jego serce nigdy nie zabiło mocniej dla drugiej osoby. Durne zauroczenie tyłkiem Nathalie. Przelotny romans z piersiastą Trinity. Bezwartościowe związki, w których nie było nawet odrobiny uczucia.
          Hetfield bardzo chciał kochać i być kochanym. Nie wiedział tylko, jak. Obawiał się, że nie umiał kochać. Matka próbowała mu wpoić takie wartości jak miłość, przyjaźń, wierność, oddanie swojej kobiecie i uwielbienie dla swojego potomstwa, ale negatywne uczucia bijące od ojczyma skutecznie je tłumiły. Zasiały w zaledwie kilkuletnim sercu Jamesa nienawiść, przemoc, agresję, strach przed mówieniem i paniczny lęk przed porzuceniem.
          James pociągnął łyk whiskey, próbując się znieczulić. Zalać alkoholem te głupie myśli. Jaka miłość? Jaka rodzina? Jaka kobieta?
          Rozległo się pukanie do drzwi. No jeszcze tego brakowało, pomyślał James, odstawiając pustą szklankę po Jacku Danielsie. Nie był w nastroju do przebywania z kimkolwiek. Wyjął z kieszeni małą buteleczkę, wysypał na dłoń tabletki i połknął je bez popijania. Nie powinien brać ich po alkoholu, ale miał to gdzieś. Wsunął SIG – Sauera za pasek spodni i poszedł do drzwi, już gotowy, żeby nawrzeszczeć na osobę, która śmie przerywać mu użalanie się nad sobą. Zwłaszcza o wczesnej, porannej porze. Zmienił zdanie, kiedy na progu zobaczył Catherine. Od razu jego twarz rozświetlił lekki, nie przesadny, uśmiech. Ochoczo jej otworzył.
          — Cześć — przywitała się nieśmiało. Pora była zbyt wczesna na wizyty i chyba to ją zakłopotało — Raczej nie sypiasz o tej godzinie, więc...
          — Nie tłumacz się — przerwał jej z uśmiechem, po czym przesunął się w drzwiach, wpuszczając do środka — Miło że wpadłaś.
Catherine weszła do mieszkania. Rzuciła jej się w oczy prawie pusta butelka Jacka Danielsa na stoliku przy oknie i wypełniona po brzegi popielniczka. Spojrzała na Jamesa z troską. Oznaczało to bowiem, że znowu miał napad złego nastroju, potocznie zwanego depresją. Blondyn machnął ręką, dając znak, że to nic takiego.
          — Przyniosłam ci śniadanie. — powiedziała, kładąc niewielkie zawiniątko na blacie stołu.
          — Nie trzeba było. — odparł James, ale nie zabrzmiało to zbyt wiarygodnie, bo sekundę po tych słowach jego żołądek dał dość jasny sygnał, że jest pusty.
Catherine uśmiechnęła się, czochrając mu jasne włosy. Zaproponowała, że zrobi im kawę, a James nie protestował. Poszli razem do kuchni. Rivery wsypała sobie dwie łyżeczki do filiżanki i dodała tyle samo cukru oraz trochę mleka. Blondynowi zrobiła o wiele mocniejszą, bez żadnych dodatków – tak jak lubił. Poranny kofeinowy napój jest niczym bez papierosa, więc odpalili fajki od jednego płomienia. Rivery zaciągnęła się, po czym spojrzała na Jamesa badawczo.
          — Co się dzieje? — zapytała bez zbędnych wstępów.
Hetfield zmarszczył czoło.
          — Nic. — odparł krótko, jednocześnie odwracając wzrok.
Catherine odstawiła kawę i skrzyżowała ręce na piersi. Nie z nią te numery.
          — Porozmawiasz albo ze mną, albo z psychologiem, do którego zaraz cię zapiszę, jeśli nie przestaniesz odstawiać cyrku. — zagroziła.
James mocno się zaciągnął. To było nowe doświadczenie – ktoś jawnie interesował się tym, czy u niego wszystko w porządku i jak się czuje. Sam się sobie dziwił, ale podobał mu się jej upór, kiedy wyciągała z niego prawdę.
          — Powiedziałbym ci, gdybym wiedział — odparł w końcu — Po prostu... To wszystko... Nagrywanie albumu, to, że każdy ode mnie oczekuje cudów, do tego bycie samemu i te cholerne ataki... — Upił łyk kawy, choć teraz miał ochotę na coś zdecydowanie mocniejszego — Czuję się dziwnie. Nie umiem tego opisać.
Catherine przytrzymała papierosa między wargami, a ręką dotknęła dłoni Jamesa. Drgnął, odruchowo chcąc się wyrwać. Chwilę potem stwierdził, że jej dotyk jest dziwnie przyjemny. Walczył ze swoją naturą zaszczutego, zamkniętego w klatce dzikiego zwierzęcia. Z jednej strony miał ochotę szarpnąć się, nie pozwolić, by ktokolwiek mógł trzymać jego rękę, ale z drugiej... Tak bardzo tęsknił za fizycznym kontaktem z drugą osobą. Od śmierci jego matki i odejścia ojca stał się niemal nietykalny. Zachowywał się tak, że czasem miało się ochotę zawiesić mu na szyi tabliczkę z napisem „UWAGA! GRYZIE!”. Catherine jednak się nie bała. Zwierzę przed nią faktycznie było w stanie ugryźć i to mocno, ale podświadomie wiedziała, że tego nie zrobi. Nie miała pojęcia, skąd bierze się ta pewność.
          — Nie jesteś sam, James — powiedziała łagodnym tonem, jakby próbowała oswoić prawdziwego dzikiego lwa — Rozejrzyj się. Masz przy sobie ludzi, którzy skoczą za tobą w ogień — Ścisnęła jego dłoń — Masz mnie.
James podniósł na nią zdziwione spojrzenie.
          — Mam?
Uśmiechnęła się, a on odpowiedział tym samym. Zjedli razem śniadanie, dopili kawę, a niedopałki zgasili w popielniczce ozdobionej zdjęciem londyńskiego Big Bena. James zaproponował, żeby przeszli się na zwykły spacer. Catherine zgodziła się bez wahania. Pomyślała, że może to chociaż trochę poprawi mu nastrój. Bardzo niepokoił ją fakt, że miewał takie stany depresyjne. Chciała jakoś pomóc, tylko nie miała pojęcia jak.

❦ ❦ ❦

Słońce ociężale wzniosło się ponad zabudowania Miasta Aniołów. Kirk leniwie się przeciągnął, czując, jak ciepłe promienie padają na jego nagi tors. Jego włosy, choć związane w luźny kucyk, sterczały na wszystkie strony, jak to zwykle było z jego czarnymi lokami. Zawsze się układały, lecz nigdy tak, jak on chciał. Przynajmniej Elizabeth to nie przeszkadzało. No właśnie, Elizabeth Osprey. Cudowna, śliczna blondynka o łagodnej twarzy i jasnoniebieskich oczach. Niezwykle delikatna, miła, uczynna... Wymieniać można było bez końca. Dla Hammetta ta dziewczyna nie posiadała żadnych wad. Była chodzącym ideałem.
          — Dzień dobry. — wymruczała cicho, rozklejając leniwie powieki.
Kirk przywitał ją pocałunkiem. Otoczył ją ramionami, a dłonie wplótł w jej jasne włosy. Dziewczyna uśmiechnęła się, poddając się drobnym pieszczotom. Znali się krótko, zaledwie tydzień, ale to wcale im nie przeszkadzało. W czym byli gorsi od znajomości trwających kilka lat? Liczyło się uczucie.
          — Wiesz co? — Przesunęła dłonią po nagiej piersi Kirka — Mogę tak budzić się codziennie do końca życia.
          — Masz to jak w banku. — Lekko się uśmiechnął — Myślisz, że głupotą byłoby chajtnąć się po tygodniu?
Elizabeth aż otworzyła usta ze zdziwienia. Zaraz, ślub?! Znali się raptem siedem dni! Kirk już raz był żonaty. Po kilku głębszych stwierdził, że wspaniale byłoby poślubić czarnowłosą modelkę. Cały zapał uleciał z niego już dobę po założeniu obrączki na palec, kiedy to jego zamroczony alkoholem mózg wreszcie skojarzył, że jego małżonka ma na imię Rebecca. Kirk od małego nienawidził tego imienia. Była to bardzo niedojrzała decyzja i związek małżeński zakończył się, oczywiście, rozwodem. Elizabeth obawiała się tego samego. Poza tym, jeszcze za wcześnie było na stwierdzenie, czy Hammett nadaje się na partnera na całe życie.
          — M-Mówisz poważnie? — wydukała.
Kirk obdarzył ją kolejnym pocałunkiem.
          — Jasne — odparł — Dlaczego by nie spróbować? Sama przed chwilą powiedziałaś, że możesz tak całe życie.
Elizabeth lekko się zakłopotała.
          — Tak, ale... — bąknęła. Nie wiedziała, co powiedzieć — To poważna i bardzo kosztowna decyzja. Małżeństwo to nie zabawa, Kirk.
Hammett złożył na jej ustach kolejny pocałunek. Przesunął dłonią po delikatnej skórze pleców blondynki.
          — O pieniądze się nie martwię — Kolejny pocałunek — A skoro ja kocham ciebie, a ty kochasz mnie... Co nam stoi na przeszkodzie? Nie traktuję tego jako zabawę — Spojrzał głęboko w jej niebieskie oczy — Naprawdę — dodał — Nie gram z tobą w żadną grę. Po prostu chcę, żebyś jak najszybciej była moja.
Elizabeth nie miała siły się z nim dalej kłócić. W sumie, co im szkodzi? A nuż im się uda. Bardzo polubiła jego towarzystwo, więc perspektywa spędzania z nim każdej nocy była bardzo kusząca.
          — Zgoda — powiedziała z uśmiechem — Wyjdę za ciebie, głupku.
          W końcu życie mamy tylko jedno, prawda?

❦ ❦ ❦

Miała na imię Lisa. Lisa Johnson. Rude loki opadały falami na pokryte mnóstwem piegów ramiona, a zielone oczy śmiały się i zarażały wszystkich dookoła pogodą ducha. Soczyście czerwone usta całowały z pasją.
          Jason miał wielkie szczęście, że było mu dane ją poznać.
          Lisa pracowała jako barmanka w jednym z klubów w Las Vegas, a jeśli potrzebowała pieniędzy, to także chodziła do łóżka za pieniądze. Prowadziła bardzo szalony tryb życia – wieczne imprezy, morze alkoholu, narkotyki, szybki seks i mnóstwo dobrej zabawy. Pierwsze spotkanie Johnson i Newsteda nie zaliczało się do najromantyczniejszych – poznali się, kiedy wciągał kreskę kokainy, którą uformował na jej brzuchu. Czemu akurat na niej? Tego nie wie nikt, a sama Lisa nazwała to „przeznaczeniem”. Od tamtej pory spotykali się codziennie i dziwnym trafem się w sobie zauroczyli. Dla Jasona rudowłosa była w stanie opuścić szalone Vegas, żeby pojechać z nim do Los Angeles i dzielić z basistą jego skromne mieszkanie. Znajomi mówili, że to jeszcze za wcześnie, że nie powinni mieszkać razem. Kto by się jednak przejmował takimi nieistotnymi szczegółami? Na pewno nie oni.
          Lisa stała przy kuchence, robiąc kilka naleśników na śniadanie. Ubrana była jedynie w cienki szlafrok, który i tak odsłaniał więcej ciała niż zakrywał. Kuse ubrania nosiła z przyzwyczajenia, stanowiły większość jej garderoby. Żeby dobrze zarabiać, musiała dużo odsłonić. Nie przywykła do tego, że ktoś może chcieć jej towarzystwa nie widząc pokaźnych piersi praktycznie nie osłoniętych nawet skrawkiem bluzki. Taki stan rzeczy bardzo jej się jednak podobał. Jason lubił , a nie jej ciało. To stanowiło miłą odmianę.
          — Co tak pachnie? — Rozległ się rozespany głos.
Lisa uśmiechnęła się pod nosem, przerzucając naleśnika na drugą stronę.
          — Nic dla ciebie — odparła. Jason podszedł do niej i objął ją w pasie. Nie zareagowała. Zaczął więc obsypywać pocałunkami całą powierzchnię jej szyi — Dobrze, już dobrze, dostaniesz trochę!
Newsted uśmiechnął się z satysfakcją, po czym grzecznie zajął miejsce przy stole. Nie mógł się nacieszyć obecnością Lisy. Choć musiał przyznać, że nie było w niej nic niezwykłego. Ot, kolejna ruda dziewczyna z wielkiego miasta. A mimo to podbiła jego serce. Jak jej się to udało?!
          — Masz i się ciesz. — powiedziała, podsuwając mu talerz z naleśnikami.
          — Cieszę się jak głupi — odparł z uśmiechem i zaczął pałaszować — Słuchaj... — zaczął w przerwach między kolejnymi kęsami — Traktujesz to poważnie?
Lisa zmarszczyła brwi, również rude, lecz ciemniejsze, niż jej włosy.
          — Co masz na myśli? — zapytała, choć znała odpowiedź.
          — Nas — Jason wrzucił kolejny kawałek naleśnika do ust — Czy dla ciebie to jest tylko kolejny przelotny romans? 
Lisę zabolało to, że Newsted w ogóle tak pomyślał. Przecież specjalnie dla niego przeprowadziła się z Las Vegas aż do L.A! Z Nevady do Kalifornii. To dla niego rzuciła wszystko i przebyła taki szmat drogi. Zamieszkała z nim, choć nie był jeszcze pewny swoich uczuć. Mimo wszystko rozumiała obawy Jasona. W końcu jej dotychczasowy tryb życia pozostawiał wiele do życzenia.
          — Skąd — odparła — Traktuję ciebie i twoje uczucia poważnie. O wiele poważniej, niż bym nawet chciała — Westchnęła ciężko — Wiesz, odgrywanie roli suki bez uczuć przypadło mi do gustu. Ale dla ciebie nauczę się nowej.
Jason uśmiechnął się lekko. Właśnie podobnej odpowiedzi od niej oczekiwał.
          — Kocham cię, Liso.
          — Ja ciebie też, Jase.

❦ ❦ ❦

Huk był niemiłosierny. Najpierw eksplodował jeden magazyn, zaraz potem drugi. Towarzyszący temu ogień rozświetlił mrok dookoła, rzucając na wszystko upiorne cienie. Co chwila rozlegały się kolejne odgłosy wysadzania, gdy w powietrze wylatywały mniejsze beczki i skrzynki na proch. Mężczyźni stali lub siedzieli okrakiem na swoich motocyklach, podziwiając z zafascynowaniem, jak płomienie trawią wszystko na ich drodze. Corey właśnie dlatego kochał ten żywioł – bezwzględny, nieubłagany, niszczący każdego po kolei; zupełnie jak on.
          — Zmywamy się! — krzyknął, słysząc w oddali dźwięk wyjących syren straży pożarnej.
Kilkanaście motocykli Harley-Davidson ryknęło głośno i wyjechało na puste drogi pod osłoną ciemności.
          Edevane zatrzymał swoją maszynę pod budynkiem klubu; podobnie uczyniła reszta jego świty. Zeszli z pojazdów, a kaski powiesili na uchwytach kierownic. Corey ciągle miał przed oczami bezlitosne płomienie trawiące dwa magazyny jego wrogów.
          — Trzeba to oblać, panowie! — zawołał, biorąc w dłoń butelkę whiskey.
Wszyscy ochoczo poszli jego śladem, unosząc ręce uzbrojone w przeróżne alkohole – od wódki, przez szkocką, po rum. Wznieśli dumny okrzyk, stuknęli się butelkami i rozpoczęli imprezę. Taką, jakiej dawno tu nie było. Trunki lały się strumieniami, całe pomieszczenie zostało zadymione oparami z papierosów i cygar, a większość uczestników zabawy brała narkotyki, chowając się po toaletach. Na stołach bilardowych i barowej ladzie prężyły się prostytutki, oferując motocyklistom swoje usługi.
          Tylko Corey nie brał udziału w zabawie. Co jakiś czas pociągał łyk whiskey, trzymał się jednak na uboczu i robił wszystko, by uniknąć kaca. Musiał mieć trzeźwy umysł. Wysadzenie magazynów z bronią należącą do Bandidos było... Niczym. Nadal mieli ich kałasznikowy. To wystarczyło, żeby się wzbogacić na handlu i jeszcze mieć trochę do wyposażenia. Edevane przeklinał się za to, że pozwolił, by przechwycili ciężarówkę z bronią. Jak mógł do tego dopuścić?!
          — Te, stary — Wiceprezes, Trevor, trącił go łokciem — Co jest?
Corey wzruszył ramionami.
          — Nic — odparł ponuro, wyciągając papierosa — Tylko martwię się kałachami. Daliśmy dupy jak cholera.
Trevor skinął głową. Trudno było się nie zgodzić. Mimo to zachowywał dobry humor, bo w końcu rozpamiętywanie tego, jak pięknie utracili cenny towar nie wpływało na produktywność mózgu.
          — Wiem, bracie — powiedział, klepiąc go po ramieniu — Ale nie myśl o tym teraz, okej? — Podsunął prezesowi ogień — Dzisiaj cieszymy się z faktu, że wysadziliśmy tym skurwielom magazyny.
Edevane uśmiechnął się pod nosem. Trevor zawsze umiał poprawić mu humor, nawet kiedy dawał ciała jako prezes. Zaciągnął się papierosem, pociągnął łyk alkoholu i poczuł się lepiej. Wszystko będzie dobrze, oni wygrają, zniszczą Bandidos i pokażą, kto tu rządzi.
           Ale jeszcze nie dziś. Dziś jest pora na zabawę.

❦ ❦ ❦

Motocykle przyjechały na miejsce za późno. Ogień został ugaszony przez strażaków, ale i tak cały magazyn spłonął. Robert zaklął głośno, zeskakując z Harleya na ziemię. Poranne słońce oświetliło dokładnie miejsce pożaru. Pozostał tylko upiorny, sczerniały szkielet budynku, ciągle cuchnący spalenizną. Broń porozrzucana była w kawałkach po całym terenie, fragmenty drewnianych skrzyń walały się pod stopami prezesa.
          — Proch wywalił wszystko w powietrze. — burknął niemrawo Cameron, oglądając zniszczenia.
Harvey przytaknął. Był zły, że lepiej nie dopilnował magazynu. Nadal mieli AKM odebrane Aniołom, ale trzymali tutaj mnóstwo pistoletów automatycznych KG-9, a także sporo Glocków i Waltherów.
          — Czyli mamy oficjalną, otwartą wojnę. — burknął prezes.
          — Może powinienem zabrać stąd żonę i dzieci. — mruknął jeden z członków oregońskiego oddziału.
Robert wzruszył ramionami. Rozumiał, że każdy troszczył się o swoją rodzinę, więc nie miał nic przeciwko temu. Byleby tylko jego ludzie sami nie zechcieli opuścić Los Angeles. Potrzebował ich jak nigdy wcześniej. Sam nie byłby w stanie udźwignąć tego ciężaru.
          — Jeśli ktoś ma ochotę wywieźć stąd rodzinę, niech zrobi to w ciągu tego tygodnia — powiedział — Potem będziemy musieli wszyscy zająć się klubem.
Każdy pokiwał głową. Cameron zastanawiał się, czy jednak nie byłby w stanie namówić siostry do wyjazdu. Może jednak by mu się udało... Nie. Na pewno by się nie zgodziła. Ona nie należy do osób, które łatwo dają się zastraszyć. Gdyby opuściła Kalifornię, sama siebie uznałaby za słabego tchórza. Mogłaby się niemiłosiernie bać, ale i tak tu zostanie, żeby stawić czoła temu, co nadchodzi. I to nieubłaganie.

* * *
Cześć! 
Bardzo długo mnie tu nie było. Wiem i przepraszam :c
Przepraszam również, że po tak długim czasie daję Wam taki gniot. Zdaję sobie sprawę, że rozdział jest słaby, momentami pojawia się za dużo słodzenia... Wymieniać można bez końca. Kompletnie nie miałam weny, kiedy go pisałam i, szczerze mówiąc, trudno mi się przez niego brnęło. No cóż, za kilka dni pojawi się nowy — trzynasty — więc mam nadzieję, że będzie okazja na zrehabilitowanie się. 
Także po tak długiej przerwie dodawanie rozdziałów wróci do normalnych, kilkudniowych, około tygodniowych odstępów. A przynajmniej taką mam nadzieję. 
Ach, i niedługo zabiorę się za nadrabianie zaległości na Waszych blogach. Rozdziałów do przeczytania jest od cholery — nie żebym narzekała — więc nie wiem, ile czasu mi to wszystko zajmie. 
No, z mojej strony to tyle. 
Mam nadzieję, że rozdział mimo wszystko w jakimś stopniu przypadł Wam do gustu. 
Pozdrawiam cieplutko :*  

2 komentarze:

  1. Wydaje mi się, że Bandidos mogli sobie nieźle przeje… kradzieżą tych karabinów. I tak są w złej sytuacji, a teraz jeszcze mocniej wkurzyli kartel. Wyczuwam burdę. I to poważną xD I w dalszym ciągu nie mogę się przekonać do Camerona. Bo to dla mnie śmieszne, że on nagle tak bardzo się przejmuje losem i bezpieczeństwem Cat. Jakby naprawdę był takim dobrym braciszkiem, to by jej list napisał i w nim przeprosił, zamiast wbijać jej na chatę i narażać na to wszystko. Niby postąpił dobrze, bo dzięki temu znowu zacieśnili stosunki, ale cóż z tego, skoro Catherine może teraz mieć ogromne problemy.

    „popryskanie się mnóstwem perfum, żeby nie śmierdzieć zatęchłym miejscem, jakim jest Rainbow” – mnóstwem perfum? To by dopiero był smród!

    „z trudem mnożył w pamięci dziesięć razy piętnaście” – to rzeczywiście nie jest skomplikowana matematyka, ale w tego typu sformułowaniach lepiej brzmią małe liczby. Np. pięć razy pięć, czy coś w tym stylu. To nie jest uwaga z mojej strony, raczej takie małe wtrącenie ;D

    Kurde za cholerę nie mogę sobie wyobrazić Jamesa w blond włosach! I chyba nawet nie będę się starać, bo wolę ciemnowłosych. W sumie poszukałam w gogle faceta, który byłby podobny do moich wyobrażeń o Jamesie. Chcesz zerknąć? ;D http://brodatyblog.pl/wp-content/uploads/2015/07/brodacz-rebel.jpg Tylko starszy i z krótszą brodą :D Haha nic nie poradzę, dla mnie to jest James! ;D
    Ale wróćmy do rzeczy… Podoba mi się. Kurde, naprawdę mi się podoba to jak kreujesz Jamesa. Taki prawdziwy bad boy z problemami. Lubię o takich czytać, dlatego mam nadzieję, że James nie zrobi jakiegoś głupstwa, przez które straci w moich oczach. Chyba bym mu tego nie darowała!
    Żałuję tylko, że tak szybko skończyłaś ten fragment, w którym Catherine mówi do Jamesa, żeby się nie martwił, bo „masz mnie”, a on pyta „ mam?”. Z tego mogła wyniknąć świetna rozmowa, przepełniona emocjami, dziwnymi spojrzeniami i… poczułam żal, że nie pociągnęłaś tego dalej :<

    Swoją drogą… to trochę nie fair ze strony Catheriny, że tak ciągle przychodzi do Jamesa mając faceta. Ok, można mieć przyjaciół, poza tym przecież nie zdradza Stone’a, ale mam wrażenie, że badziej przejmuje się Jamesem niż Stone’em, a to już jest nie fair.

    Kirk to totalny głupek. Jak można zaproponować ślub i mówić o miłości po tygodniu znajomości? Nie zdziwię się, jak za miesiąc uzna, że Elka wcale nie jest taka idealna, jak mu się wydaje. Ale… ciekawi mnie ten wątek;D I śmieszy :D
    A jeśli chodzi o Jasona i Lisę, rzeczywiście mega romantyczne poznanie ;D Ale chyba bardzo pasujące do muzyków xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, jak to wszystko wygląda i masz rację, mógłby napisać list albo coś... Ale wtedy nie wpakowałby naszej głównej bohaterki w kłopoty! Stworzenie problematycznego braciszka było czymś, czym chciałam popchnąć akcję w kierunku broni, motocykli i tego typu spraw. Mocno się tym interesuję, więc temat jak znalazł!

      Dziękuję za uwagę :)

      No cóż, James z Twoich wyobrażeń jest... Hm, odrobinkę inny niż ten prawdziwy :D Ale no co zrobisz, nic nie zrobisz. Też tak mam, że wiem, jak wygląda bohater, ale zawsze mam w głowie to, jak ja go sobie wykreowałam.

      Na rozmowy pełne emocji i dziwnych spojrzeń trzeba jeszcze troszkę poczekać :c Nie będę robiła nic na siłę, to ma się rozwijać baaardzo powolutku.

      Ojtam, głupek... Zakochany głupek, a to co innego! xD Ślub po tygodniu to faktycznie mało odpowiedzialna decyzja, ale sama jestem ciekawa, co z tego będzie :D

      Pozdrawiam cieplutko i dziękuję za komentarz :*

      Usuń