środa, 12 października 2016

Rozdział 15



— Panie — Rozłożył bezradnie ręce — Ja tu nie pomogę. Spierdoliło się na amen.
Bobby stał nad starym, przeżartym rdzą Chevroletem z otwartą maską, spod której wydobywały się obłoczki dymu nie wróżącego nic dobrego. Motocyklista miał całe czarne ręce od grzebania w silniku samochodu. Nie mógł zbyt wiele zdziałać. Stary, wysłużony pick-up właśnie zakończył swój żywot.
               — Szkoda — westchnął właściciel, młody chłopak o ciemnobrązowych włosach i bladoniebieskich oczach — Wie pan, pamiątka po świętej pamięci dziadku.
Bobby’ego mało to obchodziło. Nie chciał jednak mówić tego na głos, bowiem nieuprzejmość dla klientów nie owocowała niczym dobrym.
               — Niestety, to była jego ostatnia przejażdżka. — Bobby bezradnie wzruszył ramionami, udając poruszonego faktem, iż stary pick-up należał do zmarłego dziadka klienta.
Chłopak skinął głową i odszedł na bok, by zadzwonić po lawetę, która miała ściągnąć Chevroleta na jego podwórko. Chciał sobie go postawić pod płotem, żeby przypominał mu o dziadku. Psychol, pomyślał Winston.
               — Hej, Bobby, masz chwilę? — Cameron znienacka klepnął go w ramię.
Bobby obrócił się do niego i skinął głową.
               — Dla małego Camerona? Zawsze — powiedział ze śmiechem — Mów, czego potrzebujesz, brachu.
Cameron odchrząknął niepewnie i wyciągnął z kieszeni małą, niebieską karteczkę, mocno pozaginaną na rogach. Nosiła ślady wielokrotnego składania i odginania, przez co nabazgrany na niej ciąg liter i cyfr był ledwo widoczny. Podał ją Bobby’emu.
               — Możesz tam pojechać?
               — Do...
               — Tak — przerwał mu szybko Cameron — Sprawdź, czy... No wiesz.
               — Wiem — Skinął głową Bobby, chowając karteczkę do dużej, luźnej kieszeni noszonej przez niego bluzy.
Ktoś przemknął za ich plecami, krzątając się po warsztacie. Cameron zmierzył go spojrzeniem, ale raczej nie wyczuł w nim zagrożenia. To był tylko jeden z kadetów. Nikt, kto zasługiwałby na większą uwagę.
          — Dzięki, stary — kontynuował rozmowę z Bobby’m — Jak poszło z tym blaszanym trupem? — zmienił temat, wskazując podbródkiem Chevroleta „wspaniałą-pamiątkę-po-dziadku”. 
Bobby tylko machnął ręką. Kadet znowu przeszedł za ich plecami, niosąc w dłoni brudną ścierkę. Potem chwycił mopa i zaczął myć podłogę. Ktoś z hukiem naprawiał jakiś pojazd. Co chwila słychać było głośne stukanie na przemian z bluzgami.
               — Słusznie to ująłeś. Trup — Skrzywił się Bobby. Kadet podpełzł z mopem nieco bliżej, myjąc podłogę tuż obok ich nóg. Rozmawiający chcieli, ze względu na świeżaka, ściszyć nieco głos, lecz nie było to możliwe przez jednego z ich przyjaciół naprawiającego stary motocykl — Nic nie dało się z nim zrobić. Jedynie wywieźć i potraktować jako pamiątkę — dodał, a w jego głosie wyczuć można było sarkazm.
Cameron mimowolnie się roześmiał.
               — Powinien spakować go do rodzinnego kuferka.
Tym razem to Bobby się uśmiechnął. Potem obrócił głowę, by spojrzeć na krzątającego się za nimi kadeta i trącił go łokciem.
                —Te, świeżak, gdzie moja dętka, o którą prosiłem?!
               — Tutaj — bąknął, po czym podał mu przedmiot i szybko się ulotnił.
Bobby przez chwilę za nim patrzył.
               — Dziwny dzieciak.
               — Fakt — przytaknął Cameron — Ale, bądźmy szczerzy, który z nas nie jest dziwny?
Winston musiał przyznać mu rację. Zapalił papierosa, po czym skinął głową Cameronowi i podszedł do następnego klienta. Rivery przez chwilę stał pod ścianą, obserwując, jak jeden z jego znajomych męczy się z usterką motocykla. Był to dobry Harley-Davidson mocno pokiereszowany po wypadku. Chłopak aż się skrzywił. Uszkodzić taki jednoślad to jak kopnąć słodkiego, puchatego króliczka!
               Pokręcił głową. Rzucił niedopałek na ziemię, po czym rozejrzał się za prezesem. Dostrzegł go przy jednym z zaparkowanych pod warsztatem motocykli. Poprawiał sprayem przetarte już logo Bandidos na baku swojego Harleya.
               — Hej, Ronnie — Klepnął go w plecy.
               — Siemka, Cam — przywitał się Harvey, nie odwracając wzroku od swojego motocykla — Co słychać?
Cameron usiadł na ziemi obok niego.
               — Chciałem zapytać o to samo.
Robert wzruszył ramionami.
               — Nic — odparł — Właśnie o to chodzi. Zupełnie nic.
               — Nie podoba mi się to, Ronnie.
               — A myślisz, że mi się podoba?! — fuknął prezes, sprawnie manewrując puszką sprayu — Ale co mam robić, do cholery?! — bulwersował się dalej. Jego dłoń wykonywała coraz agresywniejsze i szybsze ruchy — W ogóle — Wreszcie obrócił twarz ku rozmówcy — zejdź mi z oczu. Nie psuj mi dzisiaj humoru!
Harvey brzmiał jak zdenerwowana, dziesięcioletnia dziewczynka, ale tą uwagę Cameron postanowił zachować dla siebie. Zapalił tylko kolejnego papierosa i podniósł się z ziemi, by pójść do swojego pokoju w klubowym budynku.
               Bobby wsiadł na motocykl. Im szybciej załatwi to, o co prosił Cameron, tym lepiej. Wsunął dłoń do kieszeni, do której włożył karteczkę.
               — Cholera! — zaklął pod nosem.
Przecież ten cholerny świstek był tu jeszcze przed chwilą! Bobby ciężko westchnął, po czym zsiadł z motocykla i rozpoczął mozolne poszukiwanie małej karteczki na podłodze warsztatu.

❦❦❦

Pot lał się z niego strumieniami, gdy zawzięcie uderzał w worek. Stłumiony dźwięk ciosów niosły się po całym garażu, a jedynymi świadkami wyczerpującego treningu były trzy pojazdy — Harley-Davidson XLH Sportster 1000, Mustang Shelby oraz Chevrolet Suburban. W „zwykły” dzień ryczałyby głośniki, męcząc sąsiadów solidną porcją heavy metalu. Dzisiaj jednak, oprócz odgłosów treningu, panowała cisza.
               To do niego nie pasowało i osoby znające go nieco lepiej od razu wyczułyby, iż coś jest nie tak. Nadal nie wiedział, dlaczego jego biologiczna matka tak nagle się u niego zjawiła. Po dwudziestu siedmiu latach,  po szesnastu od śmierci Cynthii… Jaki był jej cel? Poszukiwanie przebaczenia? Z pewnością go nie znajdzie. Nie po tym wszystkim, co zrobiła. Porzucenie swojego własnego dziecka było wystarczającym powodem, dla którego nigdy nie doczeka się dnia, w którym James nazwie ją „mamą”.  
               Naruszona ręka mocno krwawiła. Oprócz luźno i niechlujnie zawiązanego bandaża, nie miała na ranach żadnego opatrunku, więc świeże rany w połączeniu z zawziętym boksowaniem zaowocowały pojawieniem się szkarłatnych plam na worku, podłodze i dłoni. James nic sobie z tego nie robił. Aktualnie miał wszystko gdzieś. Dosłownie wszystko. Nie obchodziła go jego własna krew obecna wszędzie wokół niego. Nie obchodziła go jego matka-ćpunka. Nie obchodziła go Metallica. Nie obchodziło go nic…
               — James?
… oprócz jednej kwestii.
               Obrócił się na pięcie. Uderzyło go to, iż wyglądała doskonale w wyciągniętym, za dużym beżowym swetrze, przetartych dżinsach i zniszczonych trampkach. Włosy spływały jej luźno na ramiona, tworząc atrakcyjne tło dla długiej szyi. Jej oczy, jak zwykle, wpatrywały się w niego tak intensywnie, że miał wrażenie, iż była w stanie spojrzeć mu w głąb duszy i poznać najciemniejsze zakamarki jego osoby.
           — Cześć, Cathy — przywitał się z lekkim uśmiechem. Zdziwiło go, że potrafił to zrobić mimo targających nim myśli oraz fakt, że samoczynnie i zupełnie podświadomie zdrobnił jej imię — Co słychać?
Na kilometr czuć było, że jest spięty. Catherine dostrzegła to bez problemu. Czytała w nim jak w otwartej księdze. Jej wzrok przesunął się po jego twarzy, by chwilę później przenieść się na nagi, spływający potem tors. Spojrzenie brunetki zatrzymało się na zakrwawionej dłoni. Ściągnęła brwi i podeszła bliżej.
               — Co się stało? — zapytała bez zbędnych wstępów.
James odchrząknął i szybko schował rękę za plecami. Dziecinność tego gestu zażenowała jego samego, więc po kilku sekundach opuścił dłoń, pozwalając, aby kropelki krwi powoli spływały po jego palcach, a następnie bezgłośnie spadały na podłogę garażu.
               — Nic wielkiego — odparł nerwowo. Czuł się bardzo nieswojo, stojąc zaledwie pół metra od niej z nagą, spoconą piersią. Jego oddech stał się szybki i płytki, a tętno galopowało tak szybko, że zastanawiał się, czy przypadkiem nie dostał palpitacji — Skaleczyłem się.
Posłała mu pełne politowania spojrzenie.
               — James… — Pokręciła z dezaprobatą głową. Po chwili wnikliwego studiowania jego twarzy, powiedziała: — Jesteś nie swój — stwierdziła — Zwykle byś zażartował. Palnął jakimś głupim tekstem, żeby odwrócić moją uwagę. Co się stało? — powtórzyła wcześniej zadane pytanie.
Hetfield zaklął w myślach. Znała go za dobrze. Jak mógł pozwolić, by ktoś tak się do niego zbliżył?! Jakim cudem dopuścił to tego, by ktokolwiek wzbudzał w nim takie emocje? Dlaczego zwykła dziewczyna z bloku naprzeciwko potrafiła doprowadzić go do takiego stanu?
               — Nic — rzucił szybko.
               — James…
               — Może wejdziesz? — mruknął.
Nie protestowała. W milczeniu patrzyła, jak James jedną dłonią zamyka garaż i idzie w stronę klatki schodowej. Jej wzrok śledził ruchy mięśni jego pleców, doskonale widocznych dzięki brakowi koszuli. Spodnie trzymały mu się nisko na wąskich biodrach, w ładny sposób opinając muskularne uda.
               Potrząsnęła głową.
               Nie była tu po to, żeby podziwiać sylwetkę Jamesa.
             Wiedziała, że takie myśli były zupełnie nie na miejscu. W końcu była ze Stone’em, prawda? Pytanie tylko, dlaczego James wzbudzał w niej tyle silnych, trudnych do stłumienia emocji, podczas gdy Temple… Nie?  Dla niej zawsze pozostawał tym zwykłym przyjacielem ze sklepu muzycznego.
             Dystans między nią a Jamesem był wręcz namacalny. Nie uśmiechał się tak, jak zwykle. Nie rzucał sarkastycznych uwag. Przez większość czasu milczał, będąc myślami gdzieś daleko. Cokolwiek doprowadziło go do tego stanu, musiało być poważne. Catherine dała się zaprowadzić do kuchni, gdzie usiadła na jednym z krzeseł ustawionych tuż przy oknie.
               — Kawy? — rzucił lakonicznie James.
Skinęła głową. Udzieliło jej się przygnębienie blondyna. W milczeniu przesunęła spojrzenie gdzieś za okno, próbując odgadnąć, co takiego trapi przyjaciela.
           Postawił przed nią kubek parującej, gorącej kawy, której przyjemny zapach roznosił się po całym pomieszczeniu. James narzucił na ramiona ciemnoniebieską koszulę w kratę — Catherine pamiętała, że była to jego ulubiona — i nieśpiesznymi ruchami zaczął zapinać kolejne guziki. Gdy się z tym uporał, również nalał sobie nieco kawy i usiadł naprzeciw brunetki.
                — Masz jakąś apteczkę? — zapytała.
                — Co? — Zamrugał, jakby wyrwany z transu.
           A-p-t-e-c-z-k-ę — powtórzyła Catherine — Zapomnij, że będziesz siedział tak z tą dłonią — Wskazała na zakrwawiony bandaż.
James niemrawo się uśmiechnął. Gdyby ktoś inny odezwał się do niego w ten sposób, zwyczajnie splunąłby mu w twarz albo kazał spierdalać w podskokach. Teraz jednak grzecznie podniósł się z miejsca i podreptał po niewielkie, czerwone pudełeczko, w którym znajdowały się niezbędne przedmioty pierwszej pomocy. Catherine otworzyła się i wykrzywiła usta, widząc, jak niewiele leży w niej przedmiotów. No nic. Jakoś sobie poradzi.
                — Powiesz mi, co sobie zrobiłeś? — zapytała, ujmując jego pokaleczoną dłoń.
Dotyk jej ciepłej, kojąco miękkiej dłoni wywołał u Jamesa przyjemny dreszcz. Spojrzał na nią speszony, zastanawiając się, za jak wielkiego idiotę uzna go, gdy otrzyma odpowiedź.
                — Rozwaliłem lustro — bąknął, spuszczając wzrok.
                — Dlaczego? — kontynuowała wypytywanie, nawet nie komentując tego dziwnego zachowania.
James zacisnął usta. Miał pewne opory przed mówieniem jej o jego problemach. Zwykle wszystko dusił w sobie, a inni nie drążyli tematu, dając mu święty spokój. Ona z kolei chciała znać prawdę, a co ważniejsze — wziąć jego ciężar również na swoje barki. Dla Hetfielda to było coś nowego, do czego jeszcze się nie przyzwyczaił.
                Odchrząknął, próbując zyskać kilka sekund. W końcu jednak wziął głęboki oddech. Catherine nie odrywała wzroku od jego dłoni, robiąc bardzo staranny opatrunek.
                — Pamiętasz, jak mówiłem ci o tym… Czymś? — zapytał, wskazując na swoją głowę. Dziewczyna szybko wydedukowała, iż chodzi o jego chorobę i skinęła głową — Wspomniałem o śmierci mojej matki. Nie powiedziałem ci, że byłem adoptowany… — urwał. Wziął głęboki oddech, czując, jak palce Catherine przestają opatrywać jego dłoń, a cała jej uwaga skupia się na nim i jego słowach — Dwa dni temu przyszła do mnie matka. Biologiczna. Nawet nie wiem, kurwa, w jakim celu. Ale to… To było takie cholernie trudne — Zamknął oczy. Brunetka wzięła go za rękę, dodając mu otuchy — Widzieć kogoś, kto zwyczajnie mnie porzucił. Brała narkotyki i to było dla niej o wiele ważniejsze. Sama to przyznała — dodał z pogardliwym prychnięciem — Na szczęście był ktoś taki jak Cynthia. Mówiłem ci o niej?
Catherine cały czas ściskała dłoń Jamesa. Siedząc z nim, trzymając go za rękę i słuchając o jego przeszłości, czuła wyjątkową więź, jaka ich połączyła. Nie mogła oderwać wzroku od tych hipnotyzująco niebieskich oczu.
                — Nie mówiłeś — powiedziała cicho — Jeśli nie chcesz…
                — Chcę, Cathy — przerwał jej szybko — Myślę, że za długo to w sobie duszę, wiesz? Gdy zbyt dużo w sobie trzymasz, po prostu to wszystko zaczyna rozsadzać cię od środka. Kiedy byłem młodszy… Bałem się mówić. W sumie, teraz też się boję — dorzucił z nikłym, smutnym uśmiechem — Chciałem mówić, ale kiedy za każde słowo dostawałem w pysk, zwyczajnie przestałem. Mieszkaliśmy w trójkę: ja, ojczym i mama. Cynthia… Była najcudowniejszą osobą na całym świecie. Wiem, że naprawdę mnie kochała. Zawsze o mnie dbała i nawet potrafiła sprzeciwić się ojczymowi. Było to spore wyzwanie, bo Virgil — tak miał na imię — był strasznym cholerykiem i okropnym facetem. Traktował mnie jak zabawkę to kopania i bicia, gdy miał zły dzień. A on nie miewał dobrych dni — James wziął głęboki oddech. Catherine mocniej ścisnęła jego dłoń, niemo przekazując mu słowa „Jestem tutaj”. To mu wystarczyło.
                — Jeśli to dla ciebie trudne… — zaczęła.
                — Mam dość trzymania tego w sobie — powiedział James, kręcąc głową.

Zbliżała się wczesna, piątkowa noc. Padało. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy człowiek ma ochotę tylko zagrzebać się w kołdrze i spod niej nie wychodzić. Na dworze panował chłód. Gdzieś, kilka domów dalej, szczekał pies, mącąc niemal idealną ciszę dookoła.
                James wziął się dzielnie za odrabianie lekcji z angielskiego. Oczywiście, mógł to zrobić w sobotę lub niedzielę, lecz dzięki zrobieniu wszystkich zadań w piątek, miał cały weekend na granie w piłkę z kolegami. Wziął długopis w dłoń i wyjął książkę oraz zeszyt. Prowadził go niestarannie — miał pozaginane rogi, a same notatki wyglądały jak pisane na kolanie podczas bardzo niewygodnej jazdy bolidem F1. James nie przykładał się zbytnio do nauki. Zdecydowanie wolał siedzieć w pokoju i słuchać swoich ulubionych zespołów, takich jak Black Sabbath, Deep Purple czy Blue Öyster Cult. Uważał to za o wiele przyjemniejsze zajęcie. Bardzo lubił też grać na gitarze oraz pianinie, na którego lekcje chodził raz w tygodniu do bardzo sympatycznej pani, zawsze dającej mu ciasteczka. Ojczym uważał muzykę za głupotę, więc James dostawał od niego lanie za każdym razem, gdy kupował sobie nową płytę. Mama wtedy płakała. Zawsze płakała, kiedy ojczym go bił.
                — Odrobiłeś lekcje? — zapytała kobieta, wchodząc do pokoju.
Postawiła kubek świeżej, gorącej herbaty na blacie biurka i spojrzała do zeszytu syna. Postanowiła nie komentować wyglądu notatnika.
                — Właśnie odrabiam — powiedział James.
Mama skinęła głową i zmierzchwiła jasne włosy chłopca. Jej uśmiech jak zwykle wywołał u niego taką samą reakcję. Mimowolnie rozciągnął wargi od ucha do ucha, biorąc kubek herbaty w niewielkie, dziecięce dłonie. Upił łyk ciepłego płynu, po czym wrócił do odrabiania lekcji.
                Za oknem panowała już ciemność. Ojczyma jeszcze nie było i chłopiec miał nadzieję, że nie wróci na noc. Mama znowu będzie płakać. Zawsze płacze, gdy ON jest w domu. Kiedy go nie ma, gdy jedzie gdzieś w trasę, w domu panuje przyjemny spokój. Mama się uśmiecha. Kiedy obok jest ojczym, przestaje. James nie wiedział dokładnie, dlaczego. Wiedział tylko, że to właśnie tamten mężczyzna to powoduje.
                Na podwórzu rozległ się warkot silnika. James od razu spochmurniał. Naprawdę miał nadzieję, że ojczym jednak się nie pojawi. Gdy rozległo się trzaśnięcie drzwi, chłopczyk udał, że tego nie słyszy. Nie chciał schodzić na dół i się z nim witać. Mama znowu będzie płakać.
                — James? — rozległo się wołanie — Nie przywitasz się z ojcem?
Chłopczyk rzucił pod nosem przekleństwo. Nauczył się go przez przypadek, kiedy usłyszał, jak mama rozmawia z kimś przez telefon. Nie do końca rozumiał jego znaczenie, ale wiedział, iż było to słowo bardzo brzydkie i kobieta zawsze mówiła je półgłosem, jakby nie można go było wypowiedzieć głośniej.
                — Idę — burknął z niezadowoleniem.
Zszedł po schodach na dół. Ociągał się niemiłosiernie, najdłużej jak mógł odwlekając przywitanie z ojczymem. Nigdy nie pałał do niego sympatią, z resztą chyba z wzajemnością. W końcu jednak musiał stanąć z nim twarzą w twarz.
                — No chodź tu — powiedział ojczym ze zniecierpliwieniem.
James wyciągnął dłoń i uścisnął mężczyźnie dłoń. Na cieplejsze stosunki oboje nie mieli co liczyć.
                — Jak już tu jesteś — zaczął ojczym z dziwnym, niepokojącym uśmiechem na twarzy — Dowiesz się, co zrobiła twoja kochana mamusia — powiedział, a ostatnie słowo aż ociekało sarkazmem.
James zmarszczył czoło. Kobieta spojrzała na męża z zaskoczeniem.
                — O co chodzi? — zapytała niepewnie.
                — Miło się pieprzyło z jakimś innym facetem, hm?! — warknął, w jednej sekundzie zmieniając ton swojego głosu z łagodnego na przesiąknięty złością i nienawiścią.
Kobieta aż cofnęła się i robiła to dopóki jej plecy nie oparły się o zimną ścianę. James wodził wzrokiem od jednego rodzica do drugiego, nic nie rozumiejąc z tej sytuacji. Czego jego mama tak się bała?
                   — O-O czym ty m-mówisz?! — wydusiła.
                — Nie rób ze mnie idioty! — wrzasnął ojczym. James aż się skulił. Przyzwyczajony był do tego, że to na niego krzyczano w tym domu — Wiem, że się puściłaś, ty kurwo!
                    — Przecież ja nigdy…
             — Jeszcze bezczelnie kłamiesz, głupia suko! — krzyczał, podchodząc coraz bliżej — Od początku wiedziałem, że jesteś popieprzona, ale nie myślałem…
                    — Przestań! — podniosła głos.
James wytrzeszczył oczy. Nigdy nie słyszał, by jego mama krzyczała. Ojczym też nie, więc to tylko spotęgowało jego złość.
                — Jakim prawem drzesz ryja, szmato?! — wysyczał, zbliżając się do kobiety tak, że przycisnął ją do ściany — Wszystko wiem!
                — Nic nie wiesz — powiedziała, tym razem ciszej — Nigdy w życiu nie spałam z nikim innym.
                — Łżesz! — wrzasnął, po czym z całej siły uderzył ją w twarz.
Kobieta złapała się za policzek, a w jej oczach zalśniły łzy. Niepierwszy raz doświadczała przemocy. Teraz jednak patrzył na to jej mały synek, który z wilgotnymi oczami obserwował całe zajście.
                — James… — wyszeptała.
                — Niech patrzy! — wrzasnął ojczym, po czym uderzył ją jeszcze raz, tak mocno, że upadła na kolana — Zobacz, jak kończą niewierne suki!
                — Virgil, błagam…
                — Zamknij mordę, szmato!
                — Nic nie zrobiłam…
Następne uderzenie rzuciło kobietę na podłogę.
                — Mamusiu! — pisnął James i doskoczył do leżącej na ziemi mamy.
Próbował ją objąć, lecz mocne kopnięcie wzmacnianym stalą butem odrzuciło go na prawie pół metra. Chłopiec złapał się za brzuch, próbując złapać oddech.
                — V-Virgil, ja…
                — Następnym razem mnie nie zdradzisz — syknął jej do ucha — Wiesz dlaczego? Bo drugiego razu nie będzie.
Mówiąc to, chwycił kobietę za gardło i mocno zacisnął na nim palce. Jego oczy płonęły dzikim, szaleńczym ogniem, rządzą mordu i śmierci. James obserwował to z przerażeniem, a jego słone łzy kapały na zimną podłogę.
                Wrzask.
                Okropny wrzask wypełnił cały dom. Przerażający, przeszywający serce wrzask.
                — B-Bądź dobrym chłopcem — wycharczała kobieta ostatkiem sił, patrząc na swojego syna.
                Potem była już tylko cisza.

James zanosił się łzami, wtulony w ciemne włosy Catherine. Gładziła go po głowie, dłoniach, plecach, ramionach, próbując dać mu do zrozumienia, że wspiera go w tym trudnym dla niego momencie.
                — S-Szukał pretekstu — bąknął, cały czas mocząc gorącymi łzami jej szyję — Szukał pierdolonego pretekstu. C-Chciał, żeby cierpiała. Chciał, żeby u-umarła — Nieznacznie się odsunął — Nie było żadnej z-zdrady. Całymi dniami siedziała w domu. Potrzebował głupiej wymówki. P-Powodu, dla którego t-to zrobił. O-Ona n-nigdy by nie… — Głos mu się załamał. Catherine mocno przytuliła go do piersi, pomagając dość do siebie.
Wziął głęboki, urywany oddech. Ponowne przeżywanie śmierci najukochańszej osoby w całym życiu bolało go niemiłosiernie. Ciągle miał przed oczami jej pełne przerażenia oczy, załzawione i błagające o pomoc.
                A on nie mógł zrobić nic.
                — P-Powiedziała, że mam być dobrym chłopcem — wyszeptał James — Tak bardzo ją zawiodłem.
Catherine delikatnie złapała go za podbródek i uniosła mu głowę tak, by spojrzał jej w oczy. Przesunęła dłonią po jego policzku.
                — Nikogo nie zawiodłeś — powiedziała — Jesteś dobry, James. Zagubiony, ale bez wątpienia dobry.
Wpatrywał się w jej oczy, szukając choćby najdrobniejszej oznaki kłamstwa. Jednak spojrzenie dziewczyny mówiło wszystko — jej słowa były szczere. Dłoń na jego policzku przyprawiała go o dreszcze. Położył ręce na jej biodrach, nie mogąc opanować chęci trzymania dziewczyny jeszcze bliżej siebie. Całym sobą chłonął dotyk jej ciepłej, delikatnej skóry. Pragnął jej bliskości jak niczego innego. Wiedziała to. Czuła to. W jakiś sposób odczytywała jego emocje — tak niezrozumiałe dla innych i tak przejrzyste tylko dla niej. Dlatego gdy pochylił się, by złączyć ich wargi, nie protestowała.
                Jego usta były tak zaskakująco miękkie i kojące. Smakowali brakiem szczęścia i żalem. Cierpieniem przeżywanym całe życie. Niewypowiedzianymi słowami i chwilami, które wcale ich nie potrzebowały. Słonymi łzami płynącymi z ich oczu. W tym momencie, w ciągu kilku sekund stali się jednością. Byli jak niepełny organizm, który dopiero teraz otrzymał szansę stania się kompletnym. A gdy to nastąpiło, nic nie było w stanie stanąć mu na drodze.
               
❦❦❦

Vic Broome skulił się, jeszcze raz sprawdzając, czy karteczka aby na pewno tkwi w małej przegródce jego bluzy. To było takie proste.
Są pewne granice zaufania. Nikt nie wiedział tego lepiej niż Broome. 
Vic skulił się, próbując całkowicie stopić się z murkiem, za którym się chował. Wiedział, że nie jest to możliwe. Sztuczek widzianych na filmach raczej nie da się powtórzyć, a mimo to on próbował. Przestań pajacować i się skup, debilu, zbeształ się w myślach. Wsunął dłonie do kieszeni zbyt luźnej bluzy — ukrywającej kamizelkę kuloodporną — i czekał. Nerwowo przestępował z nogi na nogę. Było mu zimno, choć temperatura wynosiła ponad trzydzieści stopni Celsjusza.
Vic zacisnął palce na pistolecie. Był to Jericho 941. Dobry model. Naładowany po brzegi, przeładowany i gotowy. Tylko na co? Broome rozejrzał się nerwowo. Panująca dookoła cisza zdawała się go przytłaczać. Zdecydowanie wolał gwar popołudniowej ulicy. Miał wtedy pewność, że nie jest zupełnie sam w ciemnościach.
Co chwila zabezpieczał i odbezpieczał broń. Cichutkie klikanie przerywało ciszę i pozwalało mu czuć się troszeczkę lepiej. Klik. Zabezpieczony. Klik. Odbezpieczony. Klik. Zabezpieczony. Kiedy zaczęły go od tego boleć palce, wsunął pistolet to wielkiej kieszeni bluzy i poczekał, aż dłoń odpocznie. Następnie znowu zaczął bezmyślnie klikać. Chciał zapalić, ale bał się, że dym zdradzi jego obecność przedwcześnie.
Bzdura! Oni wiedzą, że on tu jest. Nie muszą go nawet widzieć. Oni i tak wiedzą.
Wreszcie się pojawił. Czarny Bentley. Tak, jak mu powiedziano. Vic poczekał, aż luksusowy samochód zaparkuje. Ze środka wysiadł jeden z Jego ludzi. Stanął w świetle latarni. Broome mógł go teraz zobaczyć. Ubrany był w skórzaną kurtkę, czarny podkoszulek oraz ciemne dżinsy z szerokimi nogawkami, spod których wysuwały się czubki wojskowych butów. Choć był środek nocy, mężczyzna nosił okulary przeciwsłoneczne. Po obu stronach jego bioder do paska przymocowane tkwiły kabury z bronią.
Vic wsunął dłoń do obszernej kieszeni jego za dużej bluzy i dotknął swojego Jericho. Nie poczuł się dzięki temu ani trochę lepiej. Dwa pistolety na jeden? Podejrzewał też, że w Bentleyu siedzi jeszcze kilka innych osób gotowych zastrzelić go bez mrugnięcia okiem.
Broome nie widział oczu mężczyzny w skórzanej kurtce, ale wiedział, że go wypatruje. Schowany w cieniu przełknął ślinę i jeszcze raz dotknął swojego pistoletu, próbując dodać sobie tym otuchy. Wziął głęboki oddech i wyszedł z ukrycia na ulicę. Był całkowicie odsłonięty.
Ludzie w Bentleyu nie mieli jednak interesu w zabiciu go. Bardziej przyda im się żywy.
Mężczyzna w okularach przywitał się z nim skinięciem głową. Był jednym z ludzi C.
 „C.”. Vic tylko tyle o nim wiedział. Nazywał się po prostu C. i Broome nie miał pojęcia, czy był to skrót od imienia, czy nazwiska. A może to wcale nie był skrót? W tej chwili jednak mało go to obchodziło.
Vic zauważył, że mężczyzna w okularach ma na prawym policzku dużą, poszarpaną bliznę. Rany po cięciu nożem prawie zawsze źle się goją. Ząbkowane ostrze bardzo uszkadza skórę, przez co ślad był dobrze widoczny nawet w półmroku. Vic szybko zrozumiał, że stojący przed nim mężczyzna nie ma jednego oka. W myślach zaczął nazywać go Blizną.
— Witaj, Vic — przywitał się mężczyzna w skórze. Broome przełknął ślinę. Jak ma odpowiedzieć? Na szczęście nie musiał — Nazywam się Williams. Mam nadzieję, że masz to, co miałeś przynieść?
Vic nerwowo skinął głową i zaczął przeszukiwać kieszenie. Spanikował. Gdzie to, do cholery, jest?! Może wypadło mu, jak chował się za murkiem? Scenariusz był aż za bardzo prawdopodobny. Nagle jednak jego palce natrafiły na pomięty kawałek papieru. Broome ciężko odetchnął i podał Williamsowi świstek. Blizna wziął go w palce.
               — Jak psu z gardła — skomentował stan kartki.
Vic odchrząknął.
— Taką już ją...
— Nieważne — Williams uniósł dłoń i Broome natychmiast zamilkł. Blizna pochylił się do okna Bentleya. Szyba opuściła się i ktoś podał mu dużą kopertę z jasnobrązowego papieru. Nikt nie miał wątpliwości, co jest w środku — Masz — powiedział do Broome’a, podając mu zawiniątko — Co do grosza, tak, jak się umawialiśmy.
Vic dyskretnie przeliczył. Wszystko się zgadzało. Wsunął kopertę do wewnętrznej kieszeni bluzy i skinął Bliźnie głową. Bez pożegnania Vic ruszył w swoją stronę, a Williams wsiadł do Bentleya.
C. niedbałym ruchem sięgnął po niewielką karteczkę. Przyjrzał jej się z niesmakiem, jakby podzielał zdanie Blizny o jej niezbyt schludnym wyglądzie. Rozłożył ją i mimowolnie rozciągnął usta w złowieszczym uśmiechu.
 — Idealnie — Pokiwał z zadowoleniem głową — Teraz mamy o wiele lepszą broń niż oni. 

* * *
Wpędziłam się pisaniem tego rozdziału w depresję. Naprawdę. 
Jednak moim celem nie było stworzenie tutaj momentu "A TERAZ BĘDZIESZ, KURWA, PŁAKAŁ!". Motyw takiej śmierci matki głównego bohatera chodził za mną od bardzo, bardzo dawna i w końcu udało mi się zebrać to do kupy. No i... Mamy pocałunek! Wyszło? :/
Ach, i coś się porobiło z akapitami :c Jeśli będą za długie, za krótkie, przesunięte itp, to nie zwracajcie uwagi
Aha, i teraz chyba wróci regularność w dodawaniu rozdziałów. Wreszcie, po trzech miesiącach, mój laptop został naprawiony, więc komfort pisania wrócił na poprzedni poziom. To dodatkowo motywuje do pracy!  
No dobrze, to chyba tyle.
Mam nadzieję, że rozdział się podobał. 
Pozdrawiam cieplutko :*  

4 komentarze:

  1. TOTALNIE KOCHAM TEN ROZDZIAŁ!
    A Ty wiesz czemu :D

    Niebawem skomentuję ;) Nie rozumiem tylko jednego... o jakiej śmierci Ty mówisz w notce pod rozdziałem? xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, wiem :D

      Osz w dupę xD Zapomniałam dopisać "matki", dzięki :D

      Usuń
    2. Oki, wróciłam i mam zamiar napisać coś więcej ;D
      Najchętniej od razu przeszłabym do mojego ulubionego fragmentu, ale idźmy po kolei.

      Byłam przekonana, że ten „świeżak” wcale nie pojawił się w warsztacie przez przypadek. Od samego początku zwrócił moją uwagę i byłam zaskoczona, że Bobby i Cam ufają mu do tego stopnia, by przy nim rozmawiać. Ja rozumiem, że wspólny klub, wspólne sprawy, ale… chyba powinni lepiej sprawdzać ludzi, których przyjmują do swojej grupy. Nie miałam wątpliwości, że tą karteczkę zajumał właśnie on i ciekawa jestem, czy Bobby też się tego domyśli.
      „Spierdoliło się na amen” – uwielbiam, ahahaha :D
      A jeśli chodzi o prezesa, to kompletnie nie podoba mi się jego zachowanie. Takimi krzykami tylko udowadnia, że totalnie nie radzi sobie z sytuacją i nie potrafi zapanować nad bałaganem, który powstał. I jak jego ludzie mają być spokojni, opanowani, gotowi do ewentualnej walki, skoro przywódca się nie potrafi wziąć w garść? Myślę, że ktoś powinien go zastąpić w tej funkcji, bo inaczej ta grupa długo nie pociągnie xD

      I teraz moja ulubiona część!! :D Pytałaś, jak wyszła scena pocałunku. Rany, jak dla mnie totalna bomba! Tym bardziej, że nie spodziewałam się, że do niego dojdzie. I to była niesamowita niespodzianka! :D Rób mi takie częściej, haha ;D Podobało mi się to, że James zaczął pękać i mówić o tym, co w nim siedzi. W ogóle mam wrażenie, że on zawsze przy Cat był jakiś inny. Nie krył swoich emocji, nie bał się mówić, nawet jeśli sprawiało mu to małą trudność. Ona go otworzyła na świat. A przynajmniej tak mi się wydaje.
      Mogą sobie mówić i myśleć co chcą, ja wiem, że ich do siebie ciągnie i tyle :D Niby do tej pory zachowywali się tylko jak kumple, pomagali sobie, rozmawiali i spędzali razem czas, ale nic poza tym, ale ja wiem, że siedzi w nich coś głębiej. Catherina nawet go nie okrzyczała za to, jak potraktował jej chłopaka! Spędza z Jamesem o wiele więcej czasu niż ze Stonem, chce go wspierać, być przy nim… Myślę, że oni musieli kiedyś wybuchnąć, a to był chyba najlepszy moment na taki pocałunek. Jedyna uwaga jaką mam to to, że za krótko. Ktoś mi kiedyś powiedział, że przerywanie w takich momentach to jak pozwalanie psu wąchać kość, a potem rzucenie mu selera. I Ty mi rzuciłaś teraz taki seler. Bo ja chciałam więcej, dłużej, bardziej szczegółowo, a tu nagle inny fragment… Pocieszam się tylko tym, że może to nie jedyny fragment z ich udziałem… Mam nadzieję, że niebawem pojawi się kolejna część, bo jestem mega ciekawa, jak ich relacja będzie teraz wyglądać. Dojdzie do czegoś więcej? Będą się unikać, żałować? A może wręcz przeciwnie?
      Bardzo mi się podobało! Ta śmierć matki Jamesa również. Chociaż brutalna, niesprawiedliwa, to kurde… fajnie mi się to czytało :D I super, że pokazujesz wstawki z jego przeszłości. Dzięki temu lepiej go rozumiem;)
      Ściskam! ;*

      Usuń
    3. No cóż, sprawę z karteczką podałam na tacy. Nie ma tu szczególnych teorii spiskowych, ale... No właśnie, nasi bohaterowie wcale tego nie wiedzą!

      Jejku, jak się cieszę, że się spodobało! :D Gryzłam paznokcie, zastanawiając się, czy nie "spierdoliłam tego na amen" xD Ale skoro wyszło, to mogę odetchnąć i spać spokojnie!
      Mam nadzieję, że kolejny rozdział to będzie właśnie ta kość . Pojawi się... Z pewnością niedługo. Miałam go dodać już jakiś czas temu, ale obecnie strasznie choruję i więcej czasu spędzam u lekarza niż w domu :c Tak sobie myślę, że chyba zamieszkam w przychodni.

      Ale dodam 16-stkę, choćbym była i umierająca! :D

      Pozdrawiam cieplutko i dziękuję za komentarz oraz miłe słowa :*

      Usuń