piątek, 9 września 2016

Rozdział 14



Promienie słońca bez przeszkód oświetliły pokój, wpadając do środka przez odsłonięte firanki. James mocniej zacisnął powieki, próbując nie dopuścić do tego, by dostało się pod nie światło. Oczy piekły go od łez i były wyraźnie zapuchnięte. Ból głowy już po krótkiej chwili stał się nie do wytrzymania. Jakby tego było mało, męczyły go okropne mdłości. Pociągnął nosem i spróbował podnieść się z podłogi, na której spędził całą noc. Jego ciało zesztywniało od długiego tkwienia w jednej pozycji, zdrętwiałe kończyny nieprzyjemnie mrowiły, pulsujący ból głowy się nasilał, a oczy piekły coraz bardziej z każdym kontaktem ze światłem.
          James jęknął cicho, po czym dźwignął się na nogi. Żeby ustać w pionowej pozycji musiał mocno chwycić się framugi.
          — Żyję. — mruknął sam do siebie, choć nie był tego do końca pewny.
Z trudem doszedł do łazienki i zdążył opaść na kolana przed toaletą, zanim zwymiotował. Wypłukał usta lodowatą wodą, po czym odważył się spojrzeć w swoje odbicie w lustrze. Wyglądał gorzej niż źle. Jakby miał za sobą całą noc bezustannego dawania w żyłę. Potrząsnął głową, co tylko wzmogło ból głowy i nasiliło nieustające mdłości. Ściągnął z siebie koszulkę oraz spodnie, zostając w samej bieliźnie. Spojrzał na swoje ciało, od wielu lat męczone lekami i alkoholem. Nie wyglądał źle. Jego sylwetka prezentowała się całkiem nieźle. Co prawda rzeźba dopiero się pojawiała i walczyła z tym, co przybywało po spożyciu nadmiernej ilości piwa.
          James wszedł pod prysznic i oparł się o ścianę, z trudem utrzymując równowagę. Zimne strumienie wody chłostały jego skórę, ale dzisiaj nawet to nie było w stanie przywrócić go do rzeczywistości.
          Corrine Sand.
          Jego biologiczna matka-ćpunka.
          Byłoby lepiej, gdyby w ogóle się nie pojawiła. James miał mamę. Cynthię Hetfield. Ona zawsze chciała dla niego jak najlepiej. I przez to także straciła życie.
          — To nie jest twoja wina. — powiedział do lustra.
          — Oczywiście, że twoja — odpowiedziało odbicie, na którego twarzy malowała się irytacja — Gdyby nie ty, ona nadal by żyła.
          — Zamknij się! — krzyknął James, po czym, nie myśląc nad tym, co robi, z całej siły uderzył w twarz osobę widoczną na szkle.
Lustro rozleciało się na milion malutkich kawałeczków, którymi już po chwili usiana była cała podłoga. James ciężko oddychał, patrząc na to, co zrobił. Przeniósł wzrok na swoją pokaleczoną dłoń. Kapała z niej krew, a jej krople zdobiły białe kafelki. Hetfield zacisnął pięść, co wywołało eksplozję bólu. To przywołało go do rzeczywistości. Zaczął powoli analizować ostatnich kilka sekund. Wściekł się na samego siebie. Uderzył pięścią w lustro. Rozbił je. Szkło jest na podłodze. Jego dłoń krwawi i powoduje nieprzyjemny ból. Krew.
          James owinął rękę ręcznikiem, żeby krew nie poplamiła pozostałej części mieszkania i poszedł się ubrać. Założył ciemne bojówki, trampki oraz czarny, dość obcisły podkoszulek. Gdy już nie był nagi, wrócił do łazienki i ogarnął wzrokiem pobojowisko, które sam spowodował. Posprząta to później. Czas zająć się dłonią. Usiadł przy stole w kuchni — gdzie było najwięcej światła — i powolutku odwinął zakrwawiony ręcznik. Nawet nie drgnął, gdy zobaczył mnóstwo rozcięć, z których wystawały kawałki szkła. Miewał gorsze rany. W milczeniu rozpoczął mozolny proces wyciągania odłamków.

❦❦❦

Cameron postukał lufą trzymanego Glocka o blat stołu. Wyprowadził się już od swojej siostry i wydawało mu się, że dzięki temu nie będzie ściągał na nią zagrożenia. Mimo to ciągle się martwił.
          Przestań!, krzyczał jego umysł, Skup się na r e a l n y m zagrożeniu!
          Tak, Cameron bardzo by chciał. Ale coś mu w tym przeszkadzało. Sam nawet nie wiedział, co to może być. Przeczucie? Coś wiszącego w powietrzu? Rivery nie miał pojęcia, ale był pewny jednego — zaraz wydarzy się coś złego.
          Usłyszał odgłos wystrzału z kałasznikowa i aż się wzdrygnął. Wiedział, że to tylko jego koledzy, ale mimo to poczuł się nieswojo. Już niedługo będzie słyszał ten dźwięk aż za często, wiedział to.
          Kurwa, zachowujesz się jak swoja matka, zbeształ sam siebie. Może był po prostu przewrażliwiony. Dawno żadna osoba nie była dla niego na tyle ważna, by rozmyślał o niej cały czas. Teraz jednak w życie Camerona znowu wkroczyła jego siostra i wszystko przybrało inny obrót.
          Sfrustrowany poszedł na strzelnicę. Bandidos sami zbudowali sobie miejsce do ćwiczeń strzelania z broni palnej. Nie mogli wyjść z formy, więc regularnie pakowali w głowy manekinów przynajmniej dwa magazynki. Często wyładowywali tutaj złość. Cameron, idąc w kierunku wolnego stanowiska, mijał mężczyzn, którzy mścili się na tarczach strzelniczych za niepowodzenie w związku.
          Cameron wyjął Glocka i wymienił magazynek. Z bronią naładowaną po brzegi stanął w linii prostej naprzeciw tarczy przypominającej dorosłego mężczyznę i oddał kilka strzałów. Za każdym razem pocisk minął czarną sylwetkę.
          Co jest, do cholery?!
          Strzelił jeszcze kilka razy i znowu chybił. Nie rozumiał tego. Należał do najlepszych strzelców w oddziale i takie rzeczy nie powinny mieć w ogóle miejsca. Wcześniej doskonale trafiał w sam środek. Czy to wina tego, że tak bardzo się martwił?
          Nie wykluczał tej możliwości.
          Ze złością wcisnął Glocka z powrotem za pasek i wyszedł ze strzelnicy, uprzednio stawiając nowe tarcze dla innych. Następnie poszedł do starego magazynu, w którym ulokowali swoje skrzynie pełne kradzionych kałasznikowów.
          W środku było tylko dwóch kadetów pilnujących broni. Skinął im głową, a oni odpowiedzieli tym samym. Widząc, że to człowiek z ich oddziału, nie zawracali sobie nim więcej głowy.
          Cameron poszedł na sam koniec magazynu i usiadł na jednej z drewnianych skrzyń. Nie wyciągnął papierosa, bo panował tutaj bezwzględny zakaz palenia. Znajdowało się tu za dużo amunicji i wszystko mogłoby wylecieć w powietrze przez jedną iskrę.
          Rivery zaczął bawić się Glockiem. Chciał zobaczyć, czy u jego siostry wszystko w porządku, ale bał się, że mogłaby go uznać za nachalnego lub nadopiekuńczego.
          Ciszę rozerwał odgłos strzałów.
          Cameron zerwał się na równe nogi i pognał w kierunku kadetów. Spojrzał w kierunku wyjścia z magazynu. Zobaczył dwie oddalające się sylwetki. Bez wahania otworzył ogień, lecz były już za daleko.
          Kadeci byli martwi.
          Rivery zaklął głośno i z całej siły kopnął w jedną ze skrzyń. Ta nawet nie drgnęła, ale on dał upust swojej złości. Ze zgrozą spojrzał na powiększającą się kałużę krwi wokół kadetów. Nawet nie pamiętał ich imion.
          Cameron spojrzał w miejsce, w którym zniknęli zabójcy.
          Nie chodziło im o broń. Nawet nie tknęli karabinów. Rivery domyślił się szybko, że to było tylko ostrzeżenie.
          Wojna trwa, a to, co się teraz dzieje, to jedynie cisza przed burzą. Bandidos mają spodziewać się krwi. I to dużo.
           W tym momencie przestał przeszkadzać mu fakt, że mógłby stać się nachalny lub nadopiekuńczy. Bez wahania popędził do wyjścia.

❦❦❦

Catherine sączyła zimne piwo z butelki, siedząc samotnie w Rainbow. Nie chciała przebywać z nikim znajomym. Dzisiaj miała nastrój „alkohol i ciastko”. Pierwszy punkt zaliczony. Gorzej z drugim, bo żeby zjeść coś słodkiego musiałaby wstać i gdzieś pójść. A póki co nie chciała opuszczać baru.
          Wykonała w stronę barmanki gest mówiący „Jeszcze jedno”. Odkąd Suzanne została zwolniona, na jej miejsce weszła jakaś dziewczyna, może w wieku Catherine, o wyraźnie farbowanych, ogniście rudych włosach, które chyba świeciły w ciemności. Otworzyła butelkę, po czym przesunęła ją w stronę Rivery i postukała o ladę tipsem wielkości szpadla.
          — Coś się stało, ślicznotko? — zagruchała.
Catherine pociągnęła łyk mocnego, typowo „męskiego” piwa. Nie miała nastroju na damskie, owocowe sikacze.
          — Nie, ale zaraz się stanie, jak jeszcze raz powiesz do mnie „ślicznotko”. — warknęła, mierząc barmankę nieprzychylnym spojrzeniem.
Po chwili jej mózg zarejestrował to, jak bardzo jej wypowiedź była w stylu Jamesa. On również burknąłby coś w tym stylu, gdyby czepiał się go ktoś, z kim nie chce rozmawiać. Tylko że on użyłby mocniejszych słów. Catherine pomyślała, że chyba za dużo czasu z nim spędza.
          — Oho, poważna sprawa — powiedziała rudowłosa wiedźma, ignorując wyraźne „spierdalaj” zawarte w tonie głosu brunetki — Chłopak? — zapytała lakonicznie.
Catherine wzruszyła ramionami.
          — Można tak powiedzieć. — odparła.
Sama nie wiedziała, czemu właściwie wdawała się w dalszą konwersację z Rudą. Waliło od niej plastikiem na kilometr, a przesadnie wymalowana twarz wręcz odpychała. Istne przeciwieństwo dziewczyn, z którymi miała ochotę zadawać się Rivery. Chyba zdecydowała się na to z braku innych osób do rozmowy.
          — Och, biedactwo — zaświergotała Ruda przesadnie słodkim tonem — Na koszt firmy. — powiedziała, wskazując na dwie butelki piwa.
Catherine skinęła głową. Może nowa barmanka wcale nie była taka zła? Gdyby tylko zmyć jej ten makijaż i zerwać tipsy...
          — Jak masz na imię? — Sama siebie zszokowała, że w ogóle zadała to pytanie.
Ruda uśmiechnęła się, odsłaniając aparat na zęby z fioletowymi gumkami. Catherine całą siłą woli zmusiła się do tego, by nie wykrzywić ust.
          — Jessica. — odparła Ruda.
          — Catherine.
Brunetka pociągnęła kolejny łyk, kończąc drugą butelkę. Spojrzała na drzwi wejściowe i w tym momencie zauważyła w nich Camerona. Zaklęła pod nosem, po czym z hukiem odstawiła puste już piwo.
          — Co się dzieje, słodziutka? — zagruchała Jessica — To ten twój chłopak? — Wskazała na Camerona.
          — Co...? — Zamrugała Catherine — Nie, nie. Muszę lecieć, wybacz.
Zeskoczyła z wysokiego, barowego stołka i potruchtała w stronę brata. To, że się tutaj pojawił nie mogło wróżyć niczego dobrego. Odeszli w ustronne miejsce.
          — Masz broń?! — wypalił od razu.
Catherine kiwnęła głową, po czym ostrożnie odsłoniła ukryty za paskiem pistolet.
          — Tak — odparła — Ale... Czemu pytasz?
          — Wysadzili nam wczoraj magazyn — powiedział Cameron, nerwowo rozglądając się na boki — A dzisiaj zastrzelili dwóch naszych kadetów.
          — O mój Boże... — wyszeptała dziewczyna, zakrywając usta dłonią.
Muzyka huczała, trzęsąc całym klubem. Ryczące z głośników „Heaven and Hell” Black Sabbath skutecznie tłumiło ich rozmowę, ale mimo to Cameron zniżał głos i co chwila patrzył, czy nikt ich nie obserwuje. Catherine uznała to za bardzo, bardzo zły znak.
          — Słuchaj, zaraz zrobi się niebezpiecznie.
Catherine przewróciła oczami.
          — Dla ciebie — burknęła — Co mi mogą zrobić, hm?
          — Wszystko — odparł ze śmiertelną powagą Cameron — Mogą uznać, że wiesz coś na temat mojego klubu i zechcą wyciągnąć z ciebie informacje. Albo...
          — Dobrze, zrozumiałam! — przerwała mu Catherine, nie chcąc słuchać o typowych działaniach gangów — Nic mi nie będzie, tak? — Położyła mu dłoń na ramieniu, nie wiedząc, czy chce dodać otuchy bratu czy sobie — Mam najlepszą broń na świecie. — dodała.
Cameron zmarszczył czoło. Przecież Browning wcale nie był taki wspaniały.
          — Czyli...? — bąknął z powątpieniem.
          — Jamesa.
Chłopak lekko się uśmiechnął. No tak. Hetfield był gotowy rozwalić łeb każdemu, kto się do niej zbliży.
          — No tak — powiedział, a w jego głosie dało się wyczuć ulgę — Ale na wszelki wypadek wyjedź z miasta, dobra? Kradzionym samochodem.
Catherine zmarszczyła czoło.
          — Że co? — Myślała, że się przesłyszała.
Cameron wzruszył ramionami.
          — Kradzione samochody są nie do wykrycia — wyjaśnił cierpliwie — Do tego trochę forsy i...
          — Cameron — przerwała mu tonem, który ostudził jego zapał — Ja nigdzie się nie wybieram.
Głośne uderzenia perkusji rozpoczynające „Overkill” Motörhead skutecznie zagłuszyły słowa Camerona. Z jego miny Catherine mogła wywnioskować, że był niezadowolony z jej odpowiedzi. Trudno. Nie miała zamiaru opuszczać Los Angeles. Jeśli będzie miała kłopoty, może poprosić o pomoc nie tylko Jamesa.
          Kilka lat temu, kiedy mieszkała w Mieście Aniołów dopiero trzy miesiące, w Rainbow ukrył się przed policją diler narkotyków podejrzany o morderstwo. Był niewinny, jednak trzeba było obarczyć kogoś winą, a przecież kryminalista z pokaźną kartoteką byłby idealnym kandydatem. Nazywał się Tyrese Johnson. Z nieznanych sobie przyczyn Catherine zapewniła mu alibi. Powiedziała funkcjonariuszom, że w noc zabójstwa był z nią. Dzięki niej uniknął długoletniego więzienia, więc dał jej swoją wizytówkę i powiedział, że jeśli będzie potrzebowała jakiejkolwiek pomocy, on będzie gotowy spłacić dług wdzięczności. Catherine nadal miała jego numer w szufladzie nocnej szafki.
          — Słuchaj, Cat...
          — Nie — warknęła — To ty posłuchaj — Zmierzyła go wściekłym spojrzeniem — Twoje problemy nie są moimi. Nie mam zamiaru wszystkiego rzucać tylko dlatego, że ty sobie uroiłeś, że może coś mi grozi. Jasne? — dodała z naciskiem.
Cameron zacisnął wargi. Miała rację. Wolał jednak, by na wszelki wypadek trzymała się z daleka od kłopotów. Znając życie, jego siostra wpakuje się w samo centrum problemów.
          — Jasne — mruknął cicho Cameron — No tak — dodał, kiwając głową — Chociaż weź lepszą broń. — powiedział błagalnym tonem, podając jej naładowanego Glocka.
Catherine oddała mu swojego Browninga i wzięła nowy pistolet od brata; Glock miał wkręcony w lufę tłumik. Będzie musiała przyzwyczaić się do nowego uzbrojenia. Rozejrzała się dookoła, sprawdzając, czy nikt przypadkiem nie widział tej dość nietypowej wymiany. Była pewna, że nie. Wiedziała jednak, że nawet gdyby ktoś to zauważył, to i tak nic by nie zrobił. Rainbow było miejscem, w którym mógłbyś spokojnie dać sobie w żyłę na samym środku i żadna z zebranych osób nie pisnęłaby słówka.
          — Gdzie ma bezpiecznik? — zapytała Catherine.
          — Usunięty — Wyszczerzył się Cameron — Także ostrożnie. — dodał, poważniejąc.
Brunetka skinęła głową, wsuwając broń za pasek. Najgorszy był fakt, że zaczynała przyzwyczajać się do paradowania z pistoletem. Jakby było to rzeczą zupełnie normalną. Nie straciła jednak respektu do broni. Wiedziała, że mogła znaleźć się w sytuacji, w której lufa będzie granicą między nią martwą a nią żywą.
          — Wszystko będzie dobrze. — powiedziała, klepiąc brata po ramieniu.
Niepewnie skinął głową. Nie był zbytnio przekonany, że faktycznie tak będzie. Mimo to po chwili się uśmiechnął.
          — Jasne — odparł, biorąc ją pod rękę — Piwo?

❦❦❦

Dla Slasha święta oznaczały tylko jedno: odpoczynek od Axla. Nie mógł się doczekać tych kilku dni wolnych od jazgotu wiecznie wkurzonej Wiewióry. Kiedy zapytali go, co chce dostać na prezent gwiazdkowy, odpowiedział tylko:
          — Święty spokój.
Teraz siedział w pustym już studiu nagrań i grał jakąś melodyjkę na swoim Les Paulu. Przypomniała „Stairway To Heaven” ze slashowymi wstawkami. Jeszcze ktoś posądzi mnie o plagiat, pomyślał Hudson i odłożył gitarę.
          Nie zastanawiał się, gdzie spędzi święta. Wiedział, że pojedzie do swoich rodziców — Oli i Tony’ego. Podejrzewał, że nawet już go nie oczekują i nie miał im wcale tego za złe. Telewizja i stacje radiowe trąbiły o jego alkoholowych i narkotykowych wybrykach. Podejrzewali pewnie, że ich syn będzie bardziej zajęty waleniem heroiny niż spędzaniem razem Bożego Narodzenia.
          Więc zrobi im miłą niespodziankę.
          Wiedział, że będą rozczarowani faktem, iż bierze narkotyki, ale nie urządzą mu kazania. To byli ludzie rozumiejący narkomanów i zdający sobie sprawę, że zwykłe gadanie nic nie pomoże. Odwyk? Slash uciekł już z kilku. Było to równie bezsensowne co powiedzenie Rudemu, żeby nie spóźniał się na koncerty.
          Gnojek wyśmieje cię i będzie to robił jeszcze chętniej i częściej.
          Slash zapalił papierosa i mocno się zaciągnął. Choć na co dzień panował tu zakaz palenia tytoniu, to kto teraz mógłby zwrócić mu uwagę?
          — Tu nie wolno palić.
No tak. Facet od sprzątania studia. Nazywał się Mike i wyglądał tak staro, jakby przeżył epokę lodowcową. Z mopem w ręku przypominał złego woźnego ze szkoły Slasha. Właściwie, nie różnił się od niego aż tak bardzo, ale przynajmniej nie nazywał Hudsona „głupim, bezużytecznym gówniarzem”.
          — Daj spokój — powiedział Saul — Kogo to obchodzi?
          — Mnie, panie Hudson. — odpowiedział spokojnym głosem Mike.
Slash zauważył, że nigdy tak naprawdę nie rozmawiał z Mikiem, nie licząc krótkiej wymiany słów „dzień dobry” czy „do widzenia”. Zrobiło mu się trochę głupio, że zwrócił się do niego tak lekceważąco.
          — Masz rację, przepraszam. — zrehabilitował się i szybko zgasił papierosa w popielniczce stojącej na parapecie.
Mike lekko się uśmiechnął. Nie spodziewał się po młodym człowieku pokroju Slasha, że przyzna mu rację i jeszcze zastosuje się do panującego tu zakazu. Był naprawdę mile zaskoczony.
          — Dziękuję — powiedział, maczając mopa w wiadrze z wodą — Wie pan, mój szef się bardzo złości, gdy czuć tu papierosy.
Slash skinął głową i obiecał w myślach, że już nigdy tutaj nie zapali. Bo czym zawinił ten człowiek, żeby zbierać baty od pracodawcy?
          — Proszę, nie zwracaj się do mnie per pan — Uśmiechnął się do staruszka Slash — Wystarczy Saul.
          — Dobrze, pa... Saul. — odparł Mike.
Staruszek zajął się myciem podłogi, tak, jakby Slash właśnie przestał nagle istnieć. Gitarzysta z powrotem usiadł na obrotowym krześle stojącym przed pulpitem i wlepił w mężczyznę spojrzenie. Nie powiedział jednak nic więcej, nie chcąc przeszkadzać Mike’owi w pracy. I tak pewnie będzie miał kłopoty przez hudsonowe fajki. Slash wstał, pożegnał się ze starszym mężczyzną i wyszedł na zaciemnione ulice Los Angeles.
          O tej porze w Mieście Aniołów było coraz mniej normalności, a coraz więcej tego, przed czym ostrzegały nas mamy, gdy byliśmy mali. Slash co kilka chwil mijał jakiegoś dilera w obdartych ciuchach. Wyciągali do niego kościste ręce ze skórą szarą jak papier, chwytali za kurtkę, namawiali do kupna towaru. Saul pomyślał, że oni są chodzącą antyreklamą narkotyków. Gdyby miał syna, zaprowadziłby go tutaj, wskazał na dilera i powiedział „Synku. Oto dlaczego nie warto brać.”.
          Slash minął niewielki murek niedaleko klubu Whisky a Go Go i mimowolnie się uśmiechnął. To niepozorne miejsce przywoływało tak wiele wspaniałych wspomnień. Właśnie tutaj siedział sobie z Catherine i, pijąc piwo, wykrzykiwał tekst utworu W.A.S.P „Forever Free”.
         

Riding the wind forever free... 

High in the wind forever free...

W ciągu roku tyle może się zmienić. Nie spotykał się już tak często ze swoją przyjaciółką — o ile jeszcze mógł ją tak nazywać — i doskonale wiedział, że była to jego wina. Wzbudzał w jej obrzydzenie, wtaczając się pijanym lub naćpanym do Rainbow. Miała przez to kłopoty, a jego to zupełnie nie obchodziło. Nie każdy zamierzał tolerować narkomanię i pijaństwo Hudsona i jedną z tych osób była właśnie Catherine. Rozmawiała z nim, prosiła, tłumaczyła... A on dalej robił swoje. Nie dziwne więc było, że zaczęła się dystansować.
          Dlaczego narkotyki musiały niszczyć każdą relację w jego życiu?
          Pamiętał swoją pierwszą dziewczynę, z którą był „na poważnie”. Nazywała się Yvonne i w tamtym okresie nie mógł wymarzyć sobie nikogo lepszego. Dawała mu dach nad głową, kochała, była mu wierna i nawet opiekowała się jego cholernymi wężami. Mógł na nią liczyć niemalże w każdej sprawie. Pewnego dnia jednak postawiła mu ultimatum — ona albo narkotyki.
          Zgadnijcie, co wybrał zaćpany mózg Hudsona.
          Mieszkanie Slasha mieściło się na samym końcu Sunset Boulevard. Wszedł po schodach pokonując po dwa stopnie. Stanął przed starymi, odrapanymi drzwiami, na których środku znajdowało się dość sporych rozmiarów czarne kółko. Były to ślady po gaszeniu papierosów. Saul westchnął ciężko i nacisnął klamkę. Jak zwykle uderzyło go panujące w mieszkaniu echo. Na podłogach nie leżały dywany, które by je wytłumiły, a mebli było stosunkowo niewiele.
          W rogu sypialni stała dość sporych rozmiarów klatka, w której wił się śliczny, jasnozielony wąż. Nazywał się Clyde i był to jego pierwszy zwierzak tego typu. Nie kupił go, lecz ukradł, owijając sobie wokół ramienia i przykrywając luźnym rękawem kurtki.
          — Cześć, mały. — mruknął, siadając na łóżku i wpatrując się w oczy gada świdrujące go na wylot.
Clyde ciągle przypominał mu o Yvonne. Pamiętał, jak się go bała, ale z czasem zaczęła się przyzwyczajać i nawet go polubiła. Czasem miał przed oczami jej uśmiech, gdy wąż ślizgał się po jej drobnym ramieniu i owijał wokół nadgarstka.
         Slash nadal czuł złość, że narkotyki okazały się dla niego ważniejsze od niej.
         Wcześniej nie sądził, że był w stanie kochać. W końcu jego całym życiem zawładnęły heroina i rock and roll. Jednak im dłużej o tym myślał, tym nabierał coraz większego przekonania, że... Kochał Yvonne.
         Jesteś debilem, Slash.
         Nie znalazł ani jednego argumentu, który mógłby temu przeczyć.

❦❦❦

— Czemu ten jebaniec nie chce stać?! — krzyknął z irytacją Lars.
Nie, wcale nie chodziło o sprawy erotyczne. Z braku odpowiedniego stojaka, choinka co chwila przechylała się i spadała na biednego, drobnego Ulricha, który ginął niemalże cały wśród igieł i gałęzi.
          Tak. Mieli już kupioną choinkę. W studiu obecni byli wszyscy oprócz Jamesa i raźnie pomagali w przygotowaniach. Jason wygrzebał z dna szafy stare pudło z ozdobami, które — o dziwo — ciągle nadawały się do użytku. Lars zajął się więc nieszczęsnym drzewkiem, Yvonne z pomocą Lisy i Elizabeth zabrała się za gotowanie w niewielkiej kuchni w studiu, Bob, Kirk, Stone i Jason zajęli się wynoszeniem całego sprzętu, Pchlarz radośnie ogryzał kość, a Suzanne oraz Catherine podjęły się trudnego zadania, jakim było rozplątanie lampek. Co chwila z ich ust wydobywała się pokaźna wiązanka przekleństw, gdy pojawiał się kolejny supeł nie do rozwiązania.
          — Pierdolę to — oznajmił wszem i wobec Lars, odchodząc od choinki. Drzewko wygrało zaciekłą i trudną batalię. Perkusista obrócił się w stronę iglaka i pogroził mu palcem — Wygrałeś bitwę. ALE NIE WYGRASZ WOJNY!
          — Jesteś pewien? — zaśmiał się Kirk, podnosząc wzmacniacz.
Lars pokazał mu język, po czym podniósł statyw do mikrofonu i wyniósł go do sąsiedniego pomieszczenia. Podczas prac fizycznych bardzo dawał się we znaki brak Jamesa. O wiele silniejszy od nich blondyn zabrałby dwa razy więcej, przyspieszając i znacznie ułatwiając pracę. Nie raczył się jednak pojawić, co nie było wcale wielkim zdziwieniem.
          — Wszystko w porządku u Hetfielda? — zapytała Suzanne, gdy przedstawiciele płci męskiej zniknęli w drugim pokoju.
Catherine wzruszyła ramionami, patrząc na czarnego Gibsona Explorera stojącego w rogu sali prób. Ta gitara była jego znakiem rozpoznawczym i komponowała się z jego wizerunkiem idealnie. Dziewczyna uświadomiła sobie, że nie zaglądała do niego przez dość długi czas. James ze swoją niestabilnością psychiczną mógł zrobić... Wszystko.
          — Nie wiem — powiedziała Catherine ze ściśniętym sercem — Powinnam do niego pójść.
Suzanne szarpnęła za kabel, rozplątując kolejny fragment niekończących się lampek.
          — On nie ma pięciu lat — odparła, po czym głośno zaklęła, natrafiając na kolejne splątane kable — Poradzi sobie jeden dzień bez ciebie. — dodała, zaciekle walcząc z supłem.
Catherine pokręciła głową. James miał wiele wad, ale nie należało do nich zaniedbywanie przyjaciół. Nie miał ich wielu, ale jeśli już był z kimś blisko, to dbał o relację i ją pielęgnował. Umówili się wszyscy w studiu na wieczór i ta informacja została przekazana także jemu. Musiał mieć poważny powód swojej nieobecności.
          — Wiem, ale... — zająknęła się Catherine.
          — Przestań — Przewróciła oczami Suzanne — Może po prostu zaspał.
Rivery zacisnęła usta. Wiedziała, że to nie wchodziło w grę. James miał kłopoty ze snem i nadmiar kofeiny skutecznie wykluczał taką możliwość.
          — Nie — mruknęła brunetka — Powinnam tam pójść.
          — Nic mu nie jest. — zapewniła ją Suzanne.
          — To w takim razie poproszę go o pomoc — powiedziała Catherine — Kolejna para rąk bardzo się przyda.
Suzanne westchnęła ciężko, po czym wzięła lampki z dłoni przyjaciółki.
          — Niech ci będzie — burknęła w końcu — Kirk! Chodź mi pomóc!
Catherine uśmiechnęła się do przyjaciółki, po czym zdjęła swoją bluzę z wieszaka i wyszła ze studia.

* * *
Witam :3
Wiem, wiem, rozdział znowu wstawiony trochę za późno. No ale nawał obowiązków to i za wiele czasu nie ma. A jeszcze nadrabiam na innych blogach... Ech, zamęczę się normalnie. 
Co mogę powiedzieć o rozdziale? No cóż, mamy śmierć dwóch osób — nieistotnych tutaj, ale jednak. W każdym razie przyspieszam akcję :) No i wplotłam tutaj Slasha. Zauważyłam, iż nie było tu dotąd fragmentu mówiącego o nim samym. 
Ach, i chciałabym wiedzieć, czy jest tu ktoś, kto będzie zainteresowany czytaniem dalszych rozdziałów. Kocham to opowiadanie i już zdążyłam zżyć się z jego bohaterami, ale jeśli nie będzie komu tego czytać, to nie widzę sensu w dalszym publikowaniu. 
Mam nadzieję, że ten rozdział przypadł Wam do gustu. 
Pozdrawiam cieplutko :* 

5 komentarzy:

  1. Jestem! Ale daj mi chwilę na nadrobienie, bo zwaliły się na mnie badania i w ogóle - trzeba latać po mieście, a nie się opierdalać xD Także ten - jestem wciąż obecna :)

    OdpowiedzUsuń
  2. „Potrząsnął głową, co tylko wzmożyło ból głowy” – wzmogło
    „Teraz jednak w jego życie znowu wkroczyła jego siostra” – jego jego
    „gotowy rozwalić łeb każdemu, kto się do niej zbilży.” – zbliży

    Cam bardzo dobrze zrobił, że wyprowadził się od Catheriny. Chociaż jedna mądra decyzja ;D
    Odnoszę wrażenie, że Catherina i Cam uważają Jamesa za takiego trochę… chłopca do bicia jeśli chodzi o tę sprawę z gangiem. James będzie bronił, James będzie się opiekował, James będzie zawsze w pobliżu, James będzie ryzykował. Cam wpakował Catherinę w gówno, Catherina nie zamierza się ukryć, a James ma ponosić za to cenę. Za darmo. Przecież jeśli James stanie na drodze najgroźniejszemu gangowi w USA, to go rozwalą bez mrugnięcia okiem. Mógłby być nawet Supermanem, a sam nie dałby sobie z nimi rady. I zamiast myśleć w ten sposób, to Catherine i Cam wszystko spychają na jego barki. „Nie muszę wyjeżdżać, jest James”, „nie muszę się martwić, jest James”. Nie podobalo mi się podejście Catheriny do sprawy w tym rozdziale.

    Czyżby Slash chciał się ustatkować, uspokoić? :D No nie wierzę, oni wszyscy przechodzą jakieś wewnętrzne przemiany w ostatnim czasie :D

    Catherine idzie do Jamesa, a ja znowu mam nadzieję, że coś się jednak z tego spotkania urodzi :D Nie mam na myśli dziecka, raczej jakiś krok do przodu w ich relacji, jakieś wymowne spojrzenie, szybsze bicie serca. No nic nie poradzę, chyba przy każdej tego typu scenie będę mieć podobne nadzieje :D

    A co do notki pod rozdziałem, ja jestem bardzo chętna do czytania tego opowiadania ;) Nie jestem fanką Metallicy, nie bardzo podobają mi się wizerunki jej członków, ale fabuła, sposób pisania, wydarzenia mega do mnie trafiają. No i bardzo bym się chciała dowiedzieć, jak to w końcu będzie z tym Jamesem i Catheriną! :D Jeśli doskwiera Ci brak czytelników – zdobądź ich. Jestem pewna, że wiele osób zainteresowałabyś swoim opowiadaniem, tylko trzeba się trochę rozsławić :D

    Czekam na kolejny rozdział! I nie przyjmuję do wiadomości, że mógłby się nie pojawić ;)
    Ściskam ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tymi wizerunkami członków miałam na myśli ich rzeczywisty wygląd :D

      Usuń
    2. Dziękuję za wskazanie błędów :)

      Wiedzą, że jeśli Cathy wpakuje się gówno i James się o tym dowie, skoczy w to gówno razem z nią. Nie podjęła decyzji o zostaniu w Los Angeles dlatego, że "James się nią zajmie". Po prostu pokazałam nastawienie Camerona do Hetfielda we wcześniejszych rozdziałach i tam ewidentnie widać, że on uważa go za ochroniarza swojej siostry. To go uspokoiło.

      Bo kocham wewnętrzne przemiany! Oczywiście nie wszyscy będą je przechodzić — no na przykład taki Lars :D — ale u większości bohaterów choć odrobinę zmieni się sposób myślenia.

      Haha, no dzieci z tego nie będzie :D A może... Jeszcze nie zdecydowałam xD

      Bardzo się z tego powodu cieszę :)
      I nie chodziło mi raczej o brak czytelników — zwyczajnie wystarczy jedna osoba :D Po prostu zastanowiło mnie, czy będzie ktoś czytający. A skoro jest, to bardzo mi miło :3

      Pozdrawiam cieplutko i dziękuję za komentarz :*

      Usuń
    3. W takim razie nie muszę się martwić, bo jedna osoba na pewno będzie :D Ja ;D

      Usuń