Jedynym
dźwiękiem mącącym ciszę dookoła był ryk starego Harleya przemierzającego pustą
drogę. Mężczyzna na siodle był ubrany w stare, sprane dżinsy, kowbojki i
flanelową koszulę. Z powodu braku kasku niesforne kosmyki jasnozłotych włosów
powiewały wokół jego głowy. James to uwielbiał. Kochał czuć tę wolność i
radość, jaką dawała jazda motocyklem. Zwłaszcza, gdy był to jego ukochany,
wiekowy Knucklehead.
Blondyn wyłączył silnik i
pozwolił, by Harley dalej toczył się jedynie siłą rozpędu. Przed nim nie było
nic oprócz kępy wysokich krzaków dających schronienie przed niechcianymi
spojrzeniami. Za tą „ścianą krzewów” znajdował się kawałek ziemi porośniętej
soczyście zieloną trawą, na którym leżało zwalone, spróchniałe już drzewo.
James usiadł na nim i podciągnął jedno kolano pod brodę. Wiał delikatny wiatr,
rozwiewając jego włosy. James wziął głęboki oddech, po czym powoli wypuścił
powietrze. Brakowało mu spokoju. Nie mógł za bardzo na to liczyć ze swoją
dolegliwością, którą chyba nie chciał dzielić się z nikim. Była ona dla niego
naprawdę niebezpieczna, bowiem objawy mogły nadejść w najmniej oczekiwanym
momencie – na przykład podczas prowadzenia samochodu albo grania koncertu. W
tym drugim przypadku efektem byłaby śmierć, a w pierwszym jedynie konieczność
wytłumaczenia całego zajścia. Ani na jedno, ani na drugie James nie miał
ochoty. Wiedział, że powinien poinformować swoich kumpli z zespołu o jego
przypadłości, żeby wiedzieli, jak zareagować w razie potrzeby. Nie był jednak w
stanie. Wstydził się tego. To było głupie i nieodpowiedzialne z jego strony,
ale on nie należał do osób, które tak po prostu usiądą i powiedzą wszystkim o
tym, co im dolega. Nie. James dusił wszystko w sobie i zawsze starał się radzić
sobie na własną rękę. Nie zawsze wychodziło mu to na dobre. Człowiek jest
istotą społeczną i potrzebuje innych, by istnieć. Hetfield jeszcze nie do końca
to zrozumiał; ciągle wydawało mu się, że w zupełności wystarczy mu jego własne
towarzystwo.
— Do niczego się nie nadajesz —
burknął sam do siebie — Nawet do pieprzonego przebywania z ludźmi.
Wszyscy
sądzili, że świetnie idzie mu rozmawianie z innymi, że potrafi porwać za sobą
tłum i jeśli tylko by chciał, byłby w stanie wszystkich przeciągnąć na swoją
stronę. Może i tak. Może faktycznie na zewnątrz wyglądało to tak kolorowo.
Prawda jednak była inna – w środku odczuwał strach, kiedy widział dziesiątki
tysięcy zebranych ludzi, którzy oczekiwali, że da z siebie wszystko. Bardzo
często, widząc tłum zebrany podczas koncertu, wpadał w panikę, nie chciał wyjść
na scenę. Miewał takie dni, kiedy nie był w stanie nawet opuścić swojego
mieszkania. Czasem chciał stanąć i po prostu krzyczeć, że chce do swojej mamy.
Człowiek jest naprawdę zabawną istotą – docenia coś dopiero, kiedy to straci.
James nie doceniał swojej matki. Moment, w którym umarła, był najgorszym w
całym jego życiu. Gdyby tylko mógł cofnąć czas… Którego nie da się cofnąć. Stało
się. Musiał nauczyć się z tym żyć. Minęło już szesnaście lat, a on ciągle miał
trudności z poradzeniem sobie z przeszłością.
James wsiadł na swojego Harleya.
Powinien być niedługo w studiu. Metallica wreszcie była w stanie jakoś się
zgrać i pracować razem przez naprawdę długi czas, więc trzeba było
wykorzystywać moment, zanim znowu sytuacja ulegnie zmianie na gorsze, czego
blondyn, oczywiście, nie chciał i wolał, by to nigdy nie nastąpiło. Znał jednak
swoich kolegów oraz siebie aż za dobrze – nie będą w stanie przez kilka dni po
prostu się nie kłócić. To było
niewykonalne. Nie dla nich.
One On One świeciło pustkami.
Przy pulpicie siedział jedynie Bob, stukając końcówką długopisu w różnokolorowe
przyciski, słuchając pierwszej nagranej wersji „Holier Than Thou”. Brzmiało to
nieźle, jednak już z daleka James słyszał, że to nie jest do końca to, o co im
chodziło. Musieli dopracować linię basu, a perkusja dawała wiele do życzenia. Z
wokalem nie było źle, ale Hetfield uważał, że on również musi nad tym popracować.
— Cześć, Bob. — przywitał się.
Producent
podskoczył na krześle.
— Och, cześć — powiedział — Nie
wiedziałem, że ktoś tu jest.
— Przyszedłem przed chwilą —
wzruszył ramionami James — Dzwoniłem do Kirka, Larsa i Jasona. Powinni zaraz
być.
Bob
lekko się uśmiechnął, patrząc na blondyna.
— Zawsze jesteś taki punktualny?
— zapytał — Mówisz mi, że będziecie na dziesiątą, a przychodzisz już w pół do.
James
tylko wzruszył ramionami. Przysunął sobie krzesło i usiadł obok niego przy
pulpicie, po czym puścił jeszcze raz „Holier Than Thou”. Wsłuchiwał się
dokładnie w utwór, by wyłapać wszystkie błędy, które popełnili. Umiał dobrze
grać na perkusji, więc bez trudu jego czujne ucho wychwytywało kiksy robione
przez Larsa. Solówki postanowił pozostawić do oceny Kirkowi; nie chciał się w
to mieszać.
— Wiesz, nie jest źle. — odezwał
się, gdy utwór dobiegł końca.
— Masz jakieś uwagi? — zapytał
Bob.
James
skinął głową, w zamyśleniu marszcząc czoło.
— Tak — odparł — Ale przedstawię
je, gdy już będziemy w komplecie.
Rock
uznał to za dobry pomysł. Postanowili przesłuchać samą linię basu. Szła w parze
z gitarą rytmiczną, co było ważnym elementem, który można było „odhaczyć” z
listy. James jednak chciał zaproponować Jasonowi, by grał to nieco
dynamiczniej, na wyższych tonach i by uderzał w struny czasem o wiele mocniej,
aby zaakcentować dźwięk.
Pół godziny później wszyscy
razem już siedzieli w studiu A, gotowi wysłuchać sugestii Jamesa. Zwykle to on
jako pierwszy zabierał głos – w końcu był frontmanem, no i najwięcej razy
przesłuchał dany utwór. W dodatku wszystkim wydawało się, że to właśnie on ma z
nich najlepszy słuch i był w stanie wyłapać szczegóły, których oni nie byli w
stanie dosłyszeć. Najpierw przedstawił propozycje dotyczące ścieżki basu. Jason
usiadł ze swoim instrumentem i spróbował odzwierciedlić to, o co chodziło
Jamesowi, dodając do tego sporo własnego pomysłu, dzięki czemu uzyskali coś, co
ich satysfakcjonowało. Potem Kirk zajął się gitarą solową.
— Fajnie by było użyć talkboxu1.
— oznajmił.
Lars
bawił się pałeczką, leżąc rozwalony na kanapie.
— Hej, to może być ciekawe!
James
z uśmiechem obserwował, jak każdy członek zespołu coraz bardziej zaczyna się w
to angażować. Czuł, że wszystko idzie powoli we właściwym kierunku.
❦❦❦
Catherine
stała z rękoma skrzyżowanymi na piersi, jak zawsze, gdy była zdenerwowana.
Cameron siedział przy oknie i palił papierosa, co jakiś czas zerkając na
siostrę. Było mu teraz głupio. Nie chciał, by przez niego stała jej się
jakakolwiek krzywda.
— Czyli kartel rozpierdoli całe
L.A. — burknęła.
Cameron
pokręcił głową.
— Tego nie wiemy — powiedział —
Może się okazać, że to tylko fałszywy alarm.
Catherine
spojrzała na niego jak na ostatniego idiotę. On tylko odwrócił wzrok, mocno
zaciągając się papierosem. Czuł okropne poczucie winy – w końcu to on wpakował
ją w to wszystko. Miała teraz ponieść straszne konsekwencje tylko dlatego, że
miała za dobre serce.
—
Faktycznie — burknęła — Tylko woja między dwoma kartelami i gangami
motocyklowymi. Drobiazg. Naprawdę nie ma się czego bać.
Bobby ostatecznie wcielił swój plan w życie i w tajemnicy
przed Robertem Harveyem poprosił Nuestra Familia o dyskretną pomoc. W ich języku „dyskretny” oznacza tyle
co „nie rzucający się w oczy FBI”. Czyli, tłumacząc, prawdopodobnie dojdzie do
strzelanin i wielu morderstw, mając w kieszeni całą policję. Żyć nie umierać.
Cameron doskonale rozumiał złość Catherine. Sam był na siebie wściekły.
—
Cholera, gdybym tylko…
Dziewczyna podeszła od niego i wyjęła mu papierosa z dłoni,
po czym sama się nim zaciągnęła. Wcześniej nienawidziła palenia, lecz teraz
nadmiar emocji przyćmił jej wstręt do fajek. Działanie nikotyny nie dało
całkowicie zadowalających efektów, ale i tak Catherine poczuła się minimalnie
lepiej.
—
Gdybaniem nic nie zdziałamy — burknęła, gasząc niedopałek w popielniczce
przygotowanej głównie dla gości. Cameron bez słowa podał jej kolejną fajkę —
Mam pistolet. Może się przydać.
— Nie
umiesz strzelać. — bąknął z powątpieniem.
Catherine uniosła podbródek, wydmuchując dym papierosowy.
—
Umiem.
Cameron ze zdziwieniem uniósł brwi.
— Kto
cię nauczył? — zapytał.
Dziewczyna lekko się uśmiechnęła.
—
Tajemnica — odparła. Napotkała jednak spojrzenie brata i westchnęła — No dobra.
Hetfield.
—
Zaraz, zaraz… Ten Hetfield?
— Ten
sam.
Cameron pokręcił głową. Tyle nie wiedział o swojej siostrze.
A chciałby wiedzieć. Chciał poznać ją na nowo, znów tworzyć z nią rodzinę.
Mieli matkę i ojca, ale oni siedzieli w Bostonie i widywali ich tak rzadko, że
chłopak miał czasem problem z przypomnieniem sobie ich twarzy. Catherine była
osobą, która nie zostawiała ludzi na pastwę losu. Kiedyś nie dostrzegał, jakim
cudownym jest ona człowiekiem. Podejrzewał, że teraz jest już trochę za późno, ale i tak chciał
spróbować naprawić błędy.
— Nie
powinnaś teraz wychodzić z domu. — stwierdził, zmieniając temat.
Catherine parsknęła.
— Tak?
Wyobraź sobie, że jest coś takiego jak legalne
zarabianie. Ja chodzę do pracy.
Sposób, w jaki wypowiedziała słowa „legalne zarabianie”
ugodził Camerona. On utrzymywał się z rozprowadzania narkotyków i handlu
bronią. Nie był typowym obywatelem. Żył za brudne pieniądze i to chyba nie do
końca podobało się jego siostrze. Nic jednak nie mógł na to poradzić – ilu
ludzi, tyle opinii. Gdyby stosował się do wszystkiego, co mówią mu inni, już
dawno skończyłby na ulicy, żebrząc o złamany grosz.
—
Poproszę Roberta, żeby przysłał tu jednego ze swoich ludzi, aby cię pilnował. —
powiedział.
—
Cameron… — zaczęła dziewczyna.
Nie chciała nikogo takiego. Lubiła czuć się w miarę
swobodnie i nie uśmiechało się jej, żeby ktoś ciągle miał na nią oko. Wiedziała
jednak, że jej brat chce dobrze, a ochrona w postaci członka klubu mogła być
bardzo przydatna. Catherine przynajmniej nie będzie ciągle czuła się zagrożona.
— Bez
dyskusji. — uciął Cameron.
Dziewczyna skinęła głową.
— W
porządku. — przewróciła oczami.
Chłopak wstał i cmoknął ją w czoło.
— Mądra
dziewczynka. — powiedział cicho.
Catherine fuknęła, mamrocząc pod nosem coś w stylu „Zaraz
dam ci ‘małą dziewczynkę’”. Potem jednak jej twarz rozświetlił szeroki uśmiech.
Brat z siostrą przytulili się, czując, że są w stanie powoli odbudować więź,
która łączyła ich, mogłoby się wydawać, wieki temu. Dziewczyna jednak dość
szybko poczuła zakłopotanie i się od niego odsunęła. Wzięła w dłoń swoją
torebkę, by zarzucić ją na ramię. Do środka wsunęła, oczywiście, swojego
Browninga.
— Idę
do Stone’a — powiedziała, żeby wiedział, gdzie przebywa — Jak coś będzie nie
tak, dzwoń. — dodała i podsunęła mu karteczkę z numerem domowym jej chłopaka.
Uśmiechnęła się na odchodne do brata i zniknęła za drzwiami.
❦❦❦
Motocyklistów
nie było dużo. Nie chcieli tworzyć typowej kolumny, bo to oznaczało o wiele
większe ryzyko, że zatrzyma ich policja, choćby z ich czystej „ciekawości”.
Podróżowali więc po kilku, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń. Przy nielegalnej
robocie trzeba uważać na każdy szczegół, ponieważ najmniejsze potknięcie może
oznaczać więzienie dla wielu z nich. A nikt nie miał ochoty iść za kratki.
Członkowie gangu stali się nieco
sprytniejsi i znaleźli nowy sposób transportowania broni. Karabiny ciągle przewozili
ciężarówką, ale zwykłe pistolety wkładali do specjalnie przygotowanych
przegródek w specjalnie przygotowanych do tego kocach, które potem wieźli zwinięte
za plecami. To nie wzbudzało najmniejszych podejrzeń, a dzięki temu zwiększano
szansę na udany handel, a co za tym idzie – na napełnienie kieszeni banknotami.
Dwa czarne Mercedesy czekały
nieco ponad kilometr od ulicy, na piaszczystym terenie, gdzie od dawna nikt nie
zawitał, a jeśli już, to tylko po to, by załatwić coś, czego nie powinni zobaczyć
nieupoważnieni ludzie; zupełnie jak w tym przypadku. Motocykliści wyłączyli
silniki i dalej jechali siłą rozpędu. Zatrzymali się kilka metrów od
samochodów, po czym zdjęli koce i ruszyli w ich stronę. Z Mercedesów wysiadło
dwóch elegancko ubranych mężczyzn. Jeden z nich nazywał się Paul Underwood, a
drugi – Edward Silverstone. Obaj byli poważnymi biznesmenami, a jednocześnie
ludźmi zajmującymi się brudną robotą. Jaką? O to już nie pytał nikt.
— Nie macie ogona? — upewnił się
Underwood.
Robert
Harvey pokręcił głową.
— Nie — odparł — Droga cały czas
była pusta, nie licząc nas.
Underwood
skinął głową z zadowoleniem, licząc na taką właśnie odpowiedź. Mogli spokojnie
przejść do interesów. Ronnie dał znak swoim ludziom. Motocykliści podeszli
bliżej i rozłożyli koce na maskach Mercedesów, prezentując towar. Zanim zdążyło
paść choć jedno słowo, na teren wjechała dość duża ciężarówka. Prezentowała się
komicznie z wielkim, różowo-niebieskim logiem Wesołej Cukierni, jednak w taki
właśnie sposób maskowali przewóz broni.
— Przyjechały karabiny. —
oznajmił prezes.
Paul
Underwood skinął na drugiego mężczyznę, by tamten się tym zajął, a sam ponownie
skupił się na pistoletach. Edward Silverstone ruszył w stronę ciężarówki i
zadał kierowcy to samo pytanie o ogon, które usłyszeli motocykliści. Droga
jednak cały czas, na szczęście, pozostawała niemalże pusta. Biznesmen wyjął ze
skrzyni piękny, lśniący model AKM i uważnie mu się przyjrzał. Ani jednej rysy.
Wyszedł z pojazdu i stanął dalej, by oddać kilka próbnych strzałów. Wszyscy w
pobliżu zatkali uszy, gdy karabin wypluł z siebie serię pocisków. Cały sprzęt
chodził jak należy i był w świetnym stanie. Underwood i Silverstone byli bardzo
zadowoleni.
— Kałachy idą po trzy tysiące,
bez zmian. — oznajmił Robert.
— W porządku. — skinął głową
Underwood.
Potem
wycenili odpowiednio pistolety. Motocykliści otrzymali zapłatę w zamian za
broń. Transakcja dobiegła końca i wszyscy mogli już wrócić do swoich spraw.
Robert podjechał pod swój dom.
Zmarszczył czoło, gdy zobaczył stojącego na podjeździe Harleya. Odetchnął
jednak, widząc, że to Michael Petterson. Harvey zeskoczył ze swojej maszyny i
podszedł do przyjaciela, by go uścisnąć.
— Kontaktowałeś się z Cameronem?
— zapytał prezes oregońskiego oddziału.
Robert
skinął głową, jednocześnie zapraszając go do środka na piwo.
— Taak — mruknął, wyjmując dwie
butelki Budweisera — Wie o kartelu. I o Nuestra Familia.
— Co z nimi?
Harvey
westchnął z niezadowoleniem, rozsiadając się na kanapie. Pociągnął łyk dobrze
schłodzonego piwa i od razu poczuł się nieco lepiej. Szkoda tylko, że trunki
nie są w stanie uśpić niepokoju, który nie pozwalał mu zmrużyć w nocy oka.
— Bobby kontaktował się z nimi i
poprosił ich o pomoc w sprawie Bractwa.
Michael
pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Jasna cholera. — mruknął pod
nosem.
Robert
smętnie przytaknął.
— Właśnie — odparł — Szykuj się
na krwawą jatkę, bracie.
❦❦❦
Lubiła jego
obecność. Nie sprawiał, że problemy
magicznie znikały, a ona czuła się cudownie, jakby wisząca nad nią sprawa wojny
gangów i kartelu w ogóle jej nie dotyczyła. Tak się nie działo, ale
przynajmniej choć na chwilę ktoś stawał się ważniejszy niż jej zmartwienia. Stone
był człowiekiem, który potrafił pocieszyć niemal każdego i chyba umiałby
rozśmieszyć kamień. Teraz jednak zachowywał nieco powagi. Catherine dręczyły
sprawy jej i Camerona, a próby zabawiana jej na siłę mogłyby dać efekt odwrotny
do zamierzonego. Leżeli więc na kanapie i po prostu cieszyli się sobą.
— Powiesz mi, czym się tak
martwisz? — zapytał cicho.
Catherine
wzruszyła ramionami.
— Powiedziałabym ci, gdybym sama
wiedziała. — odparła.
Pokiwał
głową; taka odpowiedź mu wystarczyła. Dziewczyna nie chciała o tym rozmawiać i
zamierzał to uszanować. Objął ją w pasie i delikatnie pocałował w policzek.
Catherine podniosła wzrok i zawiesiła go na leżącej na stoliku torebce. To
właśnie w niej nosiła swój pistolet. Wiedziała, że nie będzie w stanie strzelić
do człowieka w obronie własnej.
Jednak w sytuacji, w której to życie któregoś z jej bliskich będzie zagrożone,
naciśnie spust bez większego wahania. Głównie po to miała przy sobie Browninga
– by chronić ludzi dookoła niej. Cameron dał jej broń nieco w innym celu, ale
na siebie nie uważała tak, jak na innych. Taka już po prostu była i nic nie
mogła na to poradzić.
— Obejrzymy film? — zaproponował
Stone, chcąc oderwać jej myśli od problemów.
Catherine
skinęła głową.
— Tak, to chyba dobry pomysł. —
powiedziała.
Temple wstał, by sięgnąć po pilot do telewizora, a dziewczyna wlepiła spojrzenie w sufit, przesuwając wzrokiem po niewielkich, ledwo widocznych pęknięciach. Było ich bardzo niewiele, ale i tak zajęło ją to na dwie minuty. Choć obecność Stone’a dawała poczucie nieco większego bezpieczeństwa i pozwalała skupić się na łączącym ich uczuciu (jakiekolwiek ono było), to i tak jej umysł wracał do rozmyślania na temat tego, co będzie, jak Nuestra Familia wkroczy do Los Angeles z zamiarem wyrównania rachunków z Bractwem Aryjskim.
Temple wstał, by sięgnąć po pilot do telewizora, a dziewczyna wlepiła spojrzenie w sufit, przesuwając wzrokiem po niewielkich, ledwo widocznych pęknięciach. Było ich bardzo niewiele, ale i tak zajęło ją to na dwie minuty. Choć obecność Stone’a dawała poczucie nieco większego bezpieczeństwa i pozwalała skupić się na łączącym ich uczuciu (jakiekolwiek ono było), to i tak jej umysł wracał do rozmyślania na temat tego, co będzie, jak Nuestra Familia wkroczy do Los Angeles z zamiarem wyrównania rachunków z Bractwem Aryjskim.
— Może być? — głos Stone’a
wyrwał ją z zamyślenia.
Uniosła się
na łokciu i zerknęła na ekran. Nie znała filmu, ale i tak skinęła głową.
— Jasne, może być. — rzuciła.
Temple
wiedział, że i tak jest jakby nieobecna. Nie powinna tak się martwić, ale nie
mógł nic zrobić – przecież nie może zakazać jej o tym myśleć. Nie był również w
stanie kontrolować jej umysłu, więc pozostało mu tylko udawać, że wszystko jest
w porządku i on nie ma pojęcia, iż chodzi jej po głowie coś cholernie ważnego,
co zakłócało spokój jej myśli.
— Nie mam zielonego pojęcia, co
tak cię trapi, ale mogę powiedzieć ci jedno — wymruczał jej do ucha — Cokolwiek
to jest, poradzimy sobie z tym. Nie pozwolę, żebyś była z tym sama.
Lekko się
uniosła i rozciągnęła wargi w nikłym uśmiechu.
— Dziękuję, Stone. Naprawdę to
doceniam. — powiedziała.
Chłopak
objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. Chciał, żeby poczuła się bezpieczniej
i osiągnął ten efekt. Catherine mocniej się w niego wtuliła i przez krótką
chwilę nawet wojna dwóch największych gangów nie była taka straszna.
❦❦❦
Atmosfera
była jak nigdy. Wszyscy zrobili sobie chwilę przerwy. Kirk siedział po turecku
na podłodze i czytał książkę Stephena Kinga. Lars wisiał na telefonie,
rozmawiając ze swoim ojcem przebywającym w ich rodzinnym domu w Danii. Jason
rozparł się w fotelu i w słuchawkach
słuchał muzyki, a James rozłożył się na niewielkiej kanapie i na wpół leżąc, na
w pół siedząc skrobał długopisem po białej kartce, pisząc nowy utwór, który
miał znaleźć się na albumie Metalliki. Słowa samoczynnie pojawiały się w jego
głowie, a on musiał coraz szybciej pisać, by nie zapomnieć układającego się w
jego umyśle tekstu.
— Co tam piszesz? — zapytał
Lars, siadając na oparciu kanapy.
James wzruszył
ramionami i niedbale machnął kartką.
— Nic takiego — powiedział —
Nowe piosenki.
Ulrich
pokiwał głową.
— To pokaż mi, jak skończysz.
— Jasna sprawa, stary. — odparł
James.
Atmosfera
dawno nie była tak swobodna. Muzycy uśmiechali się do siebie, żartowali i wreszcie miło spędzali czas w swoim
towarzystwie. Nikt nie skakał sobie do gardeł, żaden z nich nie krzyczał i nie
słychać było przekleństw, którymi normalnie rzucali w siebie na okrągło. James
patrzył na swoich przyjaciół i cieszył się, że w końcu coś zaczyna się między
nimi układać. Nawet on i Lars byli spokojni i mogli normalnie przebywać w swoim
towarzystwie bez skakania sobie do gardeł. Hetfield przez chwilę zastanawiał
się, czy nie byłby to dobry moment na wyznanie im, że męczy go bardzo nietypowa
i dziwna dolegliwość. Uznał jednak, że nie warto psuć atmosfery smutnymi
opowieściami o swoich problemach.
— Przyjemnie popatrzeć, jak się
nie zabijacie. — powiedział ze śmiechem Bob, wchodząc do pokoju.
Kirk uśmiechnął
się, bo to samo chodziło mu po głowie.
— Taak — odparł — Miła odmiana.
— Dobrze by było, gdyby to
utrzymało się przez resztę nagrywania. — mruknął Rock.
James
zaśmiał się i pokręcił głową.
— Za dużo od nas wymagasz.
Kirk
podniósł wzrok znad kartek książki i również rozciągnął usta w uśmiechu. Był
najłagodniejszy z całego zespołu, prawie w ogóle nie wpadał w złość, a kiedy
się denerwował… To jego koledzy biegli, by wziąć jakąś kartkę, żeby zapisać na
niej dokładną datę i godzinę tego „historycznego wydarzenia”, czym wywoływali u
niego uśmiech i wszystkie negatywne emocje od razu opadały. Hammett był chodzącym
przeciwieństwem Jamesa. Dlatego cieszył się i dziwił jednocześnie, że Hetfield
był w stanie stłumić w sobie negatywne emocje. Zawsze był porywczy i ulegał
targającej nim złości, a teraz siedział spokojny jak aniołek i na nikogo nie
podnosił głosu. Niespotykane zjawisko.
Nagle Lars władował się Jamesowi
na kolana.
— Kupmy sobie psa. — powiedział.
James
zmarszczył czoło i zrzucił Duńczyka na podłogę. Lars uderzył tyłkiem o ziemię z
głuchym łoskotem. Spojrzał na przyjaciela z wyrzutem i rozmasował bolącą część
ciała.
— Jakiego, kurwa, psa?! —
burknął James.
— No normalnego — przewrócił
oczami Ulrich — Takiego szczekającego i merdającego ogonem.
James
przyjął postawę ojca, który próbuje przemówić dziecku do rozsądku.
— I srającego — odparł — A gówno
śmierdzi, Larsy.
— Ty też i jakoś nie narzekam —
odgryzł się perkusista. Absolutnie nie było to prawdą, więc James po prostu
puścił to mimo uszu — No proooszę!
James, Kirk
i Jason popatrzyli po sobie niepewnie. Wiedzieli, że Ulrich nie da im spokoju i
będzie truł im zadki, aż w końcu się zgodzą. Uznali, że psiak w studiu może być
niezłym pomysłem. W końcu kto nie lubi psów? Mały, skaczący dookoła szczeniak z
pewnością od wejścia poprawiałby im wszystkim humory, a przerwy na spacery
dawałyby chwilę odpoczynku. Dlatego po dłuższym namyśle skinęli głowami.
— Dobra — odezwał się James,
jako głowa całego zespołu — Kupimy tego jebanego psa.
— Dziękuję! — wykrzyknął
radośnie Lars i rzucił się blondynowi na szyję.
Hetfield
pozwolił mu, by przez kilka sekund dusił go w uścisku, po czym znowu zepchnął
go na ziemię.
— Jeszcze mnie, kurwa, pocałuj.
— Chcesz?!
James
skrzywił się i szybko pokręcił głową, a reszta wybuchła śmiechem. Stosunki
między przyjaciółmi dawno nie były tak dobre. Nagrywanie nabierze tempa… No,
może nie licząc przerw na spacery z psem.
___________________________
1 Talk box (lub talkbox)
– efekt pozwalający muzykom na modyfikowanie dźwięku instrumentu za pomocą
rurki przyczepionej do mikrofonu oraz ruchu ich ust. Tutaj macie przykład jego
działania na podstawie utworu „Livin’ On A Prayer”
w wykonaniu małego Japończyka. Albo Chińczyka. Cholera wie.
* * *
Tak wiem, ten rozdział to nic odkrywczego.
Catherine pomartwiła się kartelem, Metallica pośmiała się i ponagrywała,
Bandidos sobie pohandlowali i tak dalej… Ale u mnie akcja ma dziać się niezbyt
szybko. Nie o to mi tutaj chodzi. Chcę najpierw, żebyście poznali bohaterów,
oswoili się z nimi, żeby potem wszystko szło łatwiej.
No i pies! Kto nie lubi psów? xD
Także jeśli przynudzałam, to przepraszam. Możecie mnie zjechać.
Mimo wszystko mam nadzieję, że rozdział Wam się podobał.
Pozdrawiam cieplutko :*
Te rozdział utwierdził mnie w przekonaniu, że Jamesowi brakuje czegoś w życiu. Udaje, że jest w porządku, a tak naprawdę coraz częściej nachodzą go myśli o samotności. Wcale mnie to nie dziwi, człowiek jest osobą stadną i potrzebuje obecności innych ludzi. Cóż z tego, że James ma zespół i kumpli, skoro nie pozwala im do siebie dotrzeć i odpycha swoją gburowatością. Jak tak dalej pójdzie, to będzie w przyszłości bardzo samotnym i smutnym człowiekiem.
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się to, że coraz wyraźniej i dokładniej pokazujesz nam Jamesa. To co siedzi w jego głowie, jego uczucia, a nawet to, że nie bardzo radzi sobie sam ze sobą. Dzięki temu ta postać jest mi coraz bliższa, mimo iż nadal strasznie wkurza mnie niektórymi zachowaniami i tekstami :D Ale jest ludzki, a to sprawia, że czasem można go zrozumieć czy usprawiedliwić.
Ucieszyłam się razem z nim, gdy zespół wreszcie zaczął współpracować. Czyżby to był początek końca problemów? Zaczęli się dogadywać, James jest nieco mniej wredny i krzyczący i nawet psa planują sobie kupić;D Nie wiem czy do dobry pomysł, bo taki zwierzak to nie jest zabawka, ale ciekawa jestem, co z tego wyjdzie ;D
Aggr nie wiem czy Catherina dobrze zrobiła, mówiąc Cameronowi, że to James nauczył ją strzelać. Ok, jest jej bratem i ma prawo uczestniczyć w jej życiu, ale chyba im mniej o niej wie, tym lepiej dla Catheriny. Ja na jej miejscu chyba trzymałabym język za zębami, bo nigdy nie wiadomo, kiedy taka wiadomość może się obrócić przeciwko człowiekowi. Tym bardziej, jeśli twój brat jest poszukiwanym gangsterem;D
Już się nie mogę doczekać tej krwawej jatki <3
Jak już wiele razy wspominałam, lubię Stone’a. Jest wyrozumiały, spokojny, cierpliwy i sympatyczny. Ale nadal bardziej pasuje mi do Catheriny jako przyjaciel, niż chłopak. Związek to też namiętność, a tej u nich nie widzę. Bo jej nie pokazujesz;D
Na moment znikam, bo mam 17 rozdziałów do nadrobienia na innym blogu i chciałabym teraz jemu poświęcić chwilę czasu, ale na pewno wrócę! ;) Spodziewaj się mnie w niedalekiej przyszłości.
Jak na razie opowiadanie podoba mi się bardzo. Czytam z przyjemnością, nie z żadnego musu, wywołujesz emocje, potrafisz zaskoczyć i rozśmieszyć. Tylko te sceny z puszczaniem się albo chodzeniem na dziwki mi się nie podobają, ale na całe szczęście nie ma ich wiele i nie opisujesz tego ze szczegółami xD Także przeżyję! ;D haha
Nie mogę się doczekać, aż wrócę do kolejnego rozdziału;)
Pozdrawiam i do napisania! ;**
W pełni się z Tobą zgadzam i ujęłaś wszystko doskonale. Zauważyłam, że często w opowiadaniach tego typu z głównego męskiego bohatera robi się jakiegoś Supermana albo coś. A ja stawiam na zewnętrznego macho. Środek człowieka to zupełnie inna historia.
UsuńOjtam, mały piesek zawsze jest fajny :D Poza tym, ma sześć osób do opieki, więc nie zginie.
Powinna, fakt. Ale dla niej to jest brat, a nie gangster, więc zachowanie pewnej dyskrecji może stanowić pewną trudność.
Nie pokazuję jej, bo jej nie ma :P Oto właśnie chodzi. Ale siedzę cicho, zobaczysz sama, co z tego będzie :)
Bardzo się cieszę z takiej pozytywnej opinii :)
Ja wreszcie mam chwilę, więc spodziewaj się moich komentarzy.
Pozdrawiam cieplutko i dziękuję za komentarz :*
Zginąć może nie zginie, ale mogą go zamęczyć :D
Usuń