niedziela, 6 listopada 2016

Rozdział 16



— …osiemnaście dziewięćdziesiąt dziewięć.
Ekspedientka niecierpliwie potrząsnęła dłonią z paragonem, czekając na zapłatę. Catherine zamrugała kilkakrotnie, wracając myślami na Ziemię, po czym sięgnęła do torebki, by wyciągnąć z niej portfel. Klienci stojący za nią wydawali z siebie niezadowolone chrząknięcia. Spieszyli się, a ona blokowała kolejkę. Położyła na ladzie dwudziestodolarówkę i chwyciła foliową torbę z zakupami.
                — Reszty nie trzeba — rzuciła pospiesznie.
Wyszła ze sklepu. Był wczesny poranek i słońce jeszcze nie grzało zbyt mocno. Po chodniku szybkimi krokami szli ludzie spieszący się do pracy, a ulice zakorkowane były już o tej porze. Gdzieś między blokami słychać było puszczone na cały regulator „Youth Gone Wild” Skid Row.
                Catherine nie umiała się skupić. Ciałem była tutaj, na Sunset Boulevard, ale duchem gdzieś daleko. Sytuacja w sklepie tylko to potwierdziła. Ciągle myślała o tym, co zaszło między nią a Jamesem. Choć trochę czasu już minęło, ciągle czuła na plecach ten przyjemny dreszcz, dotyk jego ust na swoich wargach i delikatne łaskotanie jego zarostu. Mimowolnie porównywała Hetfielda do Stone’a. Przepaść między nimi była gigantyczna. Ten pierwszy sprawił, że poczuła się niezwykle, jakby czas stanął w miejscu, a cały świat przestał istnieć. Temple był… Tylko kumplem. Dlaczego zorientowała się tak późno?
Wsunęła klucz do zamka. Jak zwykle musiała się z nim siłować, by w końcu łaskawie puścił i uruchomił mechanizm pozwalający na wejście do środka. Postawiła torbę na niewielkiej komódce. Zsunęła buty, po czym zaniosła zakupy do kuchni. Zajęła się wkładaniem wszystkiego do lodówki lub szafek. Rutynowe czynności pozwalały jej myślom oderwać się od tematu Jamesa, ale nie trwało to długo. Czy reagowałaby tak samo, gdyby skończyło się tylko na głupim pocałunku?
Nie wiedziała. Ale faktem było, że się na tym nie skończyło.
Wszystko wracało do niej powolutku, stopniowo, przyprawiając ją o coraz szybsze bicie serca. Spojrzenie niebieskich oczu. Jasnozłote loki dookoła jej twarzy. Silne ręce trzymające jej delikatne ciało. Jej własne ramiona oplatające jego nagi tors. Rytmiczne ruchy jego bioder. Usta na jej szyi. I to wspaniałe uczucie, jakby rozpadła się na milion drobnych kawałeczków, poszykowała do nieba i sięgnęła gwiazd. James sprawił, że była naprawdę szczęśliwa. Nawet jeśli to szczęście miało trwać tylko jeden wieczór.
Nie żałowała tego. Decyzja faktycznie była pochopna i nieodpowiedzialna… Ale nie myślała o tym. Nie myślała o Stonie. Liczył się tylko James. Dziwne uczucie, które wykiełkowało między nimi przyćmiewało wszystko inne.
Rozległo się pukanie do drzwi. Serce Catherine podskoczyło. James…? W myślach rzuciła w samą siebie pokaźną wiązankę przekleństw. Przecież nie każda osoba na tym świecie to James. Z malutkim płomyczkiem nadziei nacisnęła klamkę… Faktycznie. To nie był Hetfield, tylko inna znajoma postać. Była ona kudłata, niezbyt wysoka i ubrana w typową, wyświechtaną koszulę, która chyba nigdy nie widziała żelazka. Wydawała się wyższa przez typowe dla siebie nakrycie głowy.
                — Hej, Slash — przywitała się Catherine, próbując przez gąszcz czarnych loków dojrzeć jego oczy.
Hudson wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
                — Jak się ma moja ulubiona barmanka? — zapytał, obejmując ją w pasie.
Brunetka wzruszyła ramionami.
                — Nie mam pojęcia, o kim mówisz.
                Slash potarmosił jej włosy, po czym udał się z nią do salonu, gdzie opadł na kanapę. Dziewczyna zadowoliła się przysunięciem sobie niewielkiego stołka. Swoim zwyczajem, gitarzysta wyciągnął paczkę czerwonych. Razem odpalili Marlboro od jednego płomienia i chwilę później cały pokój wypełnił się zapachem dymu papierosowego.
                — Gdzie spędzasz święta? — zapytał ni z gruchy ni z pietruchy Slash.
                Catherine poczuła dziwne ukłucie. Zajęła się budowaniem relacji ze swoimi nowymi przyjaciółmi z Metalliki, zapominając o tych starych. Slash, Duff, Izzy… Przecież z nimi również miała świetny kontakt. Zamiast tego jednak zorganizowała wszystko w najbliższym gronie, nie biorąc pod uwagę jej kolegów z Guns N’ Roses. Poczuła się jak największa egoistka na świecie.
                — Z Metalliką… — bąknęła cicho. Mocno się zaciągnęła, po czym szybko dodała: — Chcesz się przyłączyć?
                Slash pokręcił głową, a jego „grzywa” zafalowała pod cylindrem. Wyciągnął ramię, by strzepnąć popiół z papierosa do popielniczki.
                — Byłbym tylko piątym kołem u wozu — odparł łagodnie. Catherine już otwierała usta, by zaprotestować, ale powstrzymał ją ruchem dłoni — Przecież znam tych gości. Nie byłbym tam mile widziany — Przerwał, by się zaciągnąć — Hetfield wywaliłby mnie, zanim w ogóle zdążyłbym wejść.
                Miał rację. James rzadko kiedy tolerował kogokolwiek z zewnątrz. Z opowieści Kirka wiedziała, że pewnego razu uderzył pięścią dostawcę pizzy, bo „dziwnie się na niego spojrzał”. Fakt, iż Hetfield był wtedy pijany, możemy pominąć i uznać za oczywisty.
                — Wcale nie — odparła, choć sama w to wątpiła — Wszystkim będzie bardzo miło.
                Saul strzepnął popiół do popielniczki.
                — Doceniam to, ale jadę do Anglii.
                Catherine pokiwała głową.
                — Do rodziców?
                Slash kiwnął twierdząco.            
                Catherine pamiętała, że chciał spędzić trochę czasu ze swoimi rodzicami, ale nigdy nie było okazji. Gunsi stawali się coraz popularniejsi, a to oznaczało więcej koncertów i coraz dłuższe trasy. Święta były idealnym momentem na wyjazd do domu.
                Ona nie miała nawet czego szukać w Michigan.  Jej ojciec był alkoholikiem. Matka odeszła od niego tuż po urodzeniu Catherine i wychowywała samotnie ją, Camerona i Nicholasa. Załamała się, gdy Nico zachorował na raka, a jej drugi syn postanowił odłączyć się od rodziny, by wieść swoje własne życie w gangu. Po śmierci najstarszego dziecka, popadła w alkoholizm, podobnie jak jej były mąż. Już nawet nie obchodziła jej córka. Catherine próbowała coś zrobić, cokolwiek. Próbowała wszystkiego — chowała pieniądze na alkohol, prosiła, tłumaczyła, tłukła butelki… Nic nie pomagało. Kiedy rodzicielka, po rozbiciu kolejnej flaszki, kazała jej się wynosić, potulnie zastosowała się do polecenia, mając tego całego syfu serdecznie dość. I tak wylądowała w Los Angeles. Nawet nie wiedziała, czy jej matka jeszcze żyje.
                — Cat? — głos Saula przywrócił ją do rzeczywistości.
                Za bardzo pogrążyła się we wspomnieniach. Czasu już nie cofnie. Co się stało, to się stało. Widocznie tak musiało być. Gdyby nie alkoholizm matki, prawdopodobnie nigdy w życiu nie poznałaby tylu wspaniałych ludzi, których teraz nazywa przyjaciółmi.
                — W porządku — rzuciła do Hudsona, uśmiechając się lekko — Przywieziesz mi pamiątkę z Londynu?
                — Się wie — odparł, puszczając jej oczko — Zawsze możesz pojechać ze mną — dodał zupełnie poważnym tonem.
                Catherine pokręciła głową.
                — Wiesz przecież, że nie stać mnie na…
                — Na mój koszt! — przerwał jej Slash, zrywając się z kanapy — Zawsze mówiłaś, że chciałabyś poznać Tony’ego! Poza tym, przecież nigdy nie byłaś w Londynie! No i my moglibyśmy naprawdę naprawić nasze relacje!
                Rivery zacisnęła zęby. Podekscytowanie, z jakim mówił te słowa spowodowało, że odmowa sprawiła jej niemal fizyczny ból.
                — Slashie — łagodnie przywróciła go z powrotem na Ziemię — Wiesz, że to niemożliwe. Poza tym, tutaj…
                — Ach, no tak. Metallica — syknął, a jego słowa wręcz ociekały jadem — Cholera, wiem, że nie jestem idealny! Ale oni też nie są!
                — Slash, ale…
                — Wyrządziłem ci cholernie wiele szkód — ciągnął, nie zwracając uwagi na dziewczynę — Wiem! Ale przecież teraz już tego nie robię. Widzisz? — Wskazał swoją pierś — Ogarniam się! Tym razem na serio! Próbuję, a ty…
                — Hudson, do jasnej cholery! — krzyknęła Catherine, tracąc cierpliwość. Slasha aż zamurowało. Nie przywykł do krzyku, z natury spokojnej, przyjaciółki — Dziękuję — warknęła, gdy zamilkł — Tu nie chodzi o to, czy jesteś taki, czy sraki. Jak ty to sobie wyobrażasz, do cholery? Wparuję ci tak po prostu do domu, oznajmiając, że twoi rodzice mają przyjąć jeszcze jedną gębę do wykarmienia, o której istnieniu nie mieli pojęcia?
                Slash opadł z powrotem do kanapy. Wyglądał tak, jakby ktoś wypompował z niego powietrze. Zapalił kolejnego papierosa, po czym milczał przez długą chwilę.
                — Masz rację — bąknął przepraszającym tonem — Poniosło mnie — dodał — Myślałem… Myślałem…
                Catherine przekręciła głowę i spojrzała na niego pytająco.
                — Co myślałeś? — zapytała łagodnie. Złość uleciała z niej w sekundę.
                — Myślałem, że ty i ja… No wiesz…
                Otworzyła usta ze zdziwienia. Slash?! Nie mogła w to uwierzyć. Jej Saul, którego traktowała jak swojego brata… Ścisnęła nasadę nosa, zamykając oczy. Zaklęła cicho pod nosem, czując, że ostatnimi czasy wszelkie relacje międzyludzkie bardzo jej się komplikują.
                — Saulie… — zaczęła ostrożnie.
                Hudson uniósł dłoń.
                — Wiem — burknął — Nie musisz nic mówić — Mocno się zaciągnął, spalając na raz prawie pół papierosa. Potem spojrzał na jej twarz. Jego spojrzenie zdawało się przewiercać ją na wylot — Spałaś z nim? — wypalił.
                Aż się zakrztusiła. Zaczęła okropnie kaszleć, próbując przywrócić normalny oddech. Potem nerwowymi, szybkimi ruchami skubała niewidzialną nitkę jej dżinsów.
                Cholera, cholera, cholera.
                Co miała mu powiedzieć? Przecież przed chwilą przyznał, że liczył z nią na bliższą relację. Zagryzła wargę, nie mając zielonego pojęcia, jak to rozegrać.
                — A co cię to obchodzi? — burknęła, przyjmując postawę defensywną.
                Slash roześmiał się z papierosem między wargami.
                — Bingo! — wykrzyknął, wskazując na nią palcem — Nie zapytałaś, o kogo mi chodzi… Twoja odpowiedź była jak przyznanie się do winy.
                Niech to szlag! Niech to szlag! Niech to szlag!
                — Nie uznaję tego jako „winę” — odparła, siląc się na spokojny ton głosu.
                Slash uniósł brwi.
                — Przecież jesteś ze Stone’em.
                — No właśnie — powiedziała. Udała śmiertelne oburzoną. Przydały się zajęcia z aktorstwa w podstawówce — A ty o kim myślałeś?! — wykrzyknęła — Uznałam za logiczne, że chodziło ci o niego!
                Czuła się podle, okłamując swojego przyjaciela i odstawiając taką szopkę. Ale nie zamierzała przyznać mu się, że spała z Jamesem. Gdyby to zrobiła, mogłaby go zranić lub popsuć ich i tak już wiszącą na włosku relację. Poza tym, dowiedziałoby o tym całe Sunset Strip. W pewnych sprawach Slash zachowywał się identycznie jak Lars.
                Hudson spłonął rumieńcem.
                — No… tak… chodziło… o… niego…
                — Czyli uważasz mnie za dziwkę?! — wykrzyknęła, zrywając się z fotela — Miałam cię za przyjaciela, a ty posądzasz mnie o takie rzeczy?!
                — Nie, Catey, wiesz, że nie o to…
                — Nie sądziłam, że myślisz o mnie w ten sposób.
                Hudson podniósł się i spróbował przytulić brunetkę.
                — Wiesz, że nie chciałem…
                — Nie mam ochoty rozmawiać — odparła, wycierając wilgotne oczy.
                Slash skinął potulnie głową.
                — Dobrze — bąknął cicho — Wrócę… Jutro.
                Prawie bezgłośnie zamknął za sobą drzwi.
                Catherine wplotła dłoń we włosy i osunęła się na podłogę, powoli wypuszczając powietrze. Teatrzyk, który odstawiła, mógł być przeróżny w skutkach i fatalny dla przyjaźni jej i Slasha. Poza tym… Okłamała go. On ją wielokrotnie. Doskonale pamiętała te długie godziny kłótni i walki z heroiną. Ciągle miała w pamięci jego kręcenie, wmawianie jej, że nie bierze, że nie jest uzależniony, że nigdy w życiu nie widział strzykawki. A mimo to czuła się podle. Powinna powiedzieć mu prawdę… Tylko co dalej? Jak by to wpłynęło na ich relację? Była między młotem a kowadłem. Młotem był James nienawidzący Slasha, a kowadłem Slash nienawidzący Jamesa. Czy żeby ciągnąć jedną z tych relacji, musiałaby zrezygnować z drugiej?
                A jeśli tak, to jaki byłby jej wybór?




Laaast Christmas / I gave you my heart / But the very next day / You gave it away / This year/ To save me from tears / I’ll give it to someone speciaaal! — śpiewał, a raczej próbował śpiewać, Bobby.
                Nie byłoby w tym nic złego, gdyby jeszcze jakoś mu to wychodziło. Fałszowanie na cały głos wcale nie umilało czasu pozostałym osobom.
                — Śpiewać każdy może — powiedział Steven, rozpakowując lampki. Potem spojrzał na Bobby’ego — Ale nie każdy powinien.
                Cameron uśmiechnął się, próbując rozplątać łańcuch choinkowy.
                — Przecież to nawet nie ma nic wspólnego ze świętami!
                Bobby wzruszył ramionami.
                — No wiem — odparł wesoło — Ale wszyscy to puszczają… No i ma fajny klimacik.
                Stojący obok Robert uderzył się otwartą dłonią w czoło przy akompaniamencie śmiechu innych osób.
           Nawet „źli faceci” spędzali razem święta. Był to oficjalny czas zawieszenia broni, nawet podczas najbardziej krwawych potyczek. Większość z członków gangów miała swoje rodziny, żony, dzieci. Wszyscy chcieli w ten dzień czuć się szczęśliwi wśród najbliższych, czy byli wierzący, czy nie. Co prawda było wiele odstępstw od tradycji — jak chociażby ubieranie choinki na ostatnią chwilę — ale traciło to na znaczeniu, gdy obserwowało się uśmiechy przyjaciół.
                — Słuchaj, w dupie mam twój klimacik — powiedział Steven — Przestań wyć!
                Kolejna salwa śmiechu.               
                Cameron rozejrzał się dookoła. Brakowało jednej osoby.             
                — Hej, Ronnie — Podszedł do prezesa — Zapraszałeś Vica?
                — No jasne — odparł Robert — Może mu coś wyskoczyło?
                Cameron oparł ręce na biodrach.
                — Nie wiem. Ale nie widziałem go od kilku dni.
                Harvey zmrużył oczy.
                — Może to nic wielkiego — powiedział tonem, który świadczył o tym, że wcale tak nie myśli — Potem to rozgryziemy. Nie mogę teraz zajmować się klubem, bo żona mnie zabije.
                Rivery uśmiechnął się półgębkiem. Niepokoiła go sprawa Vica. Ostatnio dziwnie się zachowywał, po czym w ogóle wyparował. No i zniknięcie kartki z adresem… Bobby nie miał w zwyczaju gubienia czegokolwiek. Wszystko powoli układało się w logiczną całość.
                Poczuł rosnącą panikę.
                Odruchowo położył dłoń na broni.
                Szyba za jego plecami eksplodowała.
              Jego uszy wypełnił charakterystyczny klekot kałasznikowa; tego dźwięku nie dało się pomylić z niczym innym. Cameron, uchylając się przed pociskami, chwycił Browninga siostry i oddał kilka strzałów na ślepo. Ludzie dookoła biegali w panice, kobiety wrzeszczały, mężczyźni wykrzykiwali polecenia, a ogłuszające wycie kałasznikowów nie ustawało. Jednocześnie serie i pojedyncze strzały. Wszystko składało się na jedną, potworną serenadę, której nikt nie mógł wytrzymać.
                — Dajcie KG-9! — ryknął Robert, wychylając się zza ściany.      
                Seria pocisków podziurawiła miejsce, w którym stał sekundę temu.
                Najbliżej wejścia do piwnicy był Cameron.
             Wyciągnął przed siebie Browninga i zaczął strzelać na oślep, w stronę, z której dochodziły odgłosy AKM. Gdy chwycił za uchwyt klapy, naciskając jednocześnie spust… Pistoletem nie szarpnęło. Bardziej poczuł niż usłyszał ciche kliknięcie tonące w morzu innych dźwięków.
                 Pusty magazynek.
                Cameron szybkim ruchem chwycił za klamkę i pociągnął do siebie. Skoczył w dół, a pociski mijały go o milimetry. Stoczył się po schodach, boleśnie przy tym obijając sobie ciało. Podparł się na dłoniach, by wypluć trochę krwi na podłogę. Rozejrzał się w poszukiwaniu skrzyni z pistoletami. Nie ma jej!, krzyczał w myślach. W panice rzucał się po całym pomieszczeniu, aż w końcu dojrzał ją stojącą w samym rogu.
                — Kurwa, żyjesz?! — wrzasnął Bobby, uchylając klapę.
                — Chowaj się! — odkrzyknął Cameron.
                We dwóch podnieśli skrzynię. Broń ważyła sporo, więc z trudem dodźwigali ją do pierwszego stopnia schodów… Licząc od dołu. W domu ciągle wyły karabiny i krzyczały kobiety. Mężczyźni odpowiadali ogniem, lecz Cameron wiedział, że zaraz z całą pewnością skończy im się amunicja i zostaną z niczym.
                — Nie ma szans, żebyśmy…
                Jakimś cudem udało im się w miarę szybko wtaszczyć pistolety na górę. Uchylili klapę i wieko skrzyni.
                — Podawaj mi, będę rzucał.
                Raz, dwa, trzy. Już po chwili dało się słyszeć jazgot pistoletów maszynowych próbujących przekrzyczeć klekot kałasznikowów. Gdy skrzynia była pusta, Cameron bezceremonialnie kopnął ją w dół.
                — Na co czekasz?! — wrzasnął Bobby, wyczołgując się na zewnątrz.
                Cameron ścisnął pistolet i wyszedł za nim.
                Tuż obok jego głowy świsnęła kula. Zawsze wiedział, że ma szczęście, ale dzisiaj jego Anioł Stróż przeszedł samego siebie. Cameron odtoczył się w bok i posłał serię wystrzałów w kierunku przeciwników.
              Robert wykrzykiwał rozkazy ginące w wszechobecnym hałasie. Cameron próbował czytać z ruchu jego warg, ale nie rozumiał ani słowa. Oprócz jednego. „Hazel”. 
                Jego żona.
               Leżała najbliżej Camerona. Była ranna, z jej brzucha obficie tryskała krew. Rivery bez wahania rzucił się w jej kierunku, jednocześnie posyłając w stronę wrogich strzelców kolejną serię pocisków. Dopadł do kobiety i podjął rozpaczliwe próby zatamowania krwawienia. Hazel z trudem brała kolejne hausty powietrza, a Cameron wiedział, że z każdym z nich powoli ulatuje z niej życie.  
                — Wszystko będzie dobrze — powiedział dławiącym się głosem motocyklista.
                Hazel łagodnie się uśmiechnęła, odsłaniając zęby pokryte krwią.
                — Nie będzie, skarbie — odparła. Ledwo dała radę mówić — Wiesz, byłam w ciąży.
                Cameron zesztywniał. Spuścił wzrok na jej obficie krwawiący brzuch z raną idealnie po środku. Było jasne, że dziecko, które nosiła, nie żyło już od jakiegoś czasu.
                — Nie chciałam mu mówić — ciągnęła Hazel, nagle zalewając się łzami. Jej głos z trudem docierał do Camerona przez wszechobecny huk — To miała być niespodzianka. Mały miał dopiero miesiąc — Złapała chłopaka za rękę — Nie mów mu — poprosiła ostatkiem sił — Nie chcę, żeby cierpiał.
                Po tych słowach znieruchomiała.
            Cameron, starając się nie płakać, wyciągnął dłoń i zamknął jej oczy. Sięgnął po swój pistolet maszynowy, po czym wstał. Spojrzenia jego i Roberta się skrzyżowały.
                Rivery tylko pokręcił głową.  
              Ta niema informacja spowodowała, że Harvey wydobył z siebie rozpaczliwy wrzask. Nikt nigdy nie widział go w takim stanie. Rozjuszony chwycił za przyniesiony przez drugiego kadeta karabin i zaczął strzelać zupełnie na oślep. Miało się wrażenie, że jego magazynek nie ma dna, a broń wypluwa pociski biorące się znikąd.
                W końcu serenada ucichła. Nagle, w jednej sekundzie, jak za dotknięciem różdżki.
            Podłogę pokrywały łuski pocisków, krew i szczątki czegoś, co kiedyś było meblami i porcelanową zastawą.
                Robert klęczał przy swojej martwej żonie, płacząc głośno z czołem przyciśniętym do jej piersi. Wszyscy milczeli, w bezruchu patrząc na tą rozdzierającą serce scenę. Kobiety wyczołgujące się z ukrycia cichutko pociągały nosami, dyskretnie wycierając łzy. Chowały dzieci za plecami, by nie musiały tego oglądać. Powtarzały znaną wszystkim formułkę „Ciocia Hazel tylko śpi”.
                Cameron — dotrzymując słowa martwej kobiecie — postanowił nie mówić Robertowi o straconym dziecku.
                Gdy wszyscy wzięli się za podnoszenie mebli z podłogi, cały koszmar rozpoczął się na nowo.
                To nie był koniec walki, tylko ładowanie broni.
               

Vic dotarł do mieszkania koło godziny piątej. Koperta ukryta w kieszeni bluzy bardzo przyjemnie mu ciążyła. Nie mógł się doczekać, kiedy ponownie ją otworzy.
                Rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt za nim nie idzie. Nie miał paranoi. Gdyby ktokolwiek inny maszerował z taką sumą pieniędzy przy piersi, również zachowałby ostrożność.
                Broome wszedł do swojego mieszkania, trzymając dłoń zaciśniętą na rękojeści pistoletu. Po dokładnym sprawdzeniu wszystkich zakamarów lokum i stwierdzeniu, że nikt nie zastawił na niego zasadzki, usiadł na podłodze i wyciągnął kopertę. Choć już przeliczył banknoty, nie mógł sobie odmówić przyjemności policzenia ich raz jeszcze. Każdy z nich dokładnie oglądał, delektował się nim, przystawiał pod nos, by chłonąć jego zapach. Podobno według naukowców kolor zielony uspokaja.
                O tak. Zdecydowanie.
                Tyle pieniędzy za tak niewielką stawkę. Durna karteczka. I co niby mieliby z nią zrobić?!
                Zaraz, zaraz…
               Vic wyprostował się z dłonią pełną pieniędzy. Był tak skupiony na czekającej go pokaźnej nagrodzie, że nie dostrzegł oczywistego faktu! Właśnie przypieczętował czyjś los! Nagle leżące dookoła zielone banknoty wydały mu się kompletnie bezwartościowe.
                Tyle jest warte ludzkie życie? Pięćdziesiąt tysięcy?
               Vic zagryzł wargę. Czuł się podle. Za późno zrozumiał coś, co powinno być jasne od początku. Połasił się na pieniądze i teraz tego żałował. Czy sumienie będzie gryzło go już do końca życia?!
                Może przejdzie mu, gdy będzie siedział w swoim nowiutkim Porsche?
                — Pieprzony materialista — zganił się na głos.
           Powinien coś zrobić. Powstrzymać C., kimkolwiek był. Zginie, jeśli spróbuje się do niego zbliżyć, wiedział to. Ale nie mógł siedzieć z założonymi rękami, licząc swoje zielone banknoty, za które musiał zapłacić życiem ktoś inny.
               
 

James wypuścił z ust kolejną chmurkę dymu.  W popielniczce leżał już pokaźny stosik niedopałków; jeden ciągle dymił. Blondyn spojrzał w swoje odbicie w oknie i z zażenowaniem stwierdził, że na jego twarzy gości głupkowaty, szeroki uśmiech. Na szyi ciągle miał ledwo widoczny odcisk jej bladej szminki. Nie wiedział, czy kiedykolwiek zmusi się do tego, by go zmyć.
                Czuł się szczęśliwy. Jego serce cały czas łomotało jak szalone, choć od wspólnego wieczoru z Catherine minęło już sporo czasu. On jednak miał to gdzieś. Ciągle czuł się tak, jakby wydarzyło się to zaledwie kilka minut temu. Zwykle lekceważąco podchodził do seksu — traktował to jak zwyczajne zaspokajanie swoich potrzeb. Jednak teraz… Teraz było zupełnie inaczej. Pożądania skierowanego w stronę Catherine nie odczuwał tylko fizycznie, lecz również psychicznie, cichutki, natrętny głosik w jego głowie mówił mu, że pragnie jej nie dlatego, że ma takie ładne ciało, ale dlatego, że jest taka delikatna, dobra i troskliwa. Łagodne spojrzenie jej brązowych oczu sprawiało, iż on sam czuł bardzo przyjemne ciepło.
                Czy James się… Zakochał? Świat stanął na głowie!          
                Hetfield wyciągnął kolejnego papierosa i odpalił go od grawerowanej zapalniczki.
             Gdy zwykle stał obok jakiejś atrakcyjnej kobiety, myślał tylko o tym, by pójść z nią do łóżka. I nic więcej. Patrząc na Catherine, wyobrażał sobie budzenie się codziennie u jej boku, robienie jej porannej kawy, kiedy jeszcze śpi, całowanie jej na dzień dobry i dobranoc. To było takie przyjemne i…
                …i jednocześnie tak bardzo nierealne.
                Nie zasłużył sobie na takie szczęście. Nie zdziwiłby się, gdyby teraz nagle się obudził i wszystko okazało się tylko snem.
                Dokładnie pamiętał każde jej słowo.

                Muszę to przemyśleć, Jam. To… To było cudowne, ale muszę wiedzieć, co dalej.

                W porządku, zaczeka. Choćby i tysiąc lat. Czas nie grał roli. Mógłby spokojnie czekać i całą wieczność, bo wiedział, że teraz pozostała mu tylko cierpliwość. Nie był w tym dobry, ale dla niej się postara.
                Jego rozmyślania przerwał ostry dźwięk telefonu. James fuknął z irytacją; nie znosił tego dźwięku. Wstał od stołu, jednocześnie wpychając na wpół spalonego papierosa w stos niedopałków. Następnie podszedł do źródła wszechobecnego jazgotu.
                — Czego?! — warknął
                — Oho, trafiłam na zły moment? — usłyszał kobiecy głos.
                Był piskliwy i bardzo nieprzyjemny dla ucha. James zmarszczył czoło.
                — My się znamy? — zapytał ostrożnie.
                Kobieta roześmiała się głośno.
                — Och, zdecydowanie — odparła, a w jej głosie ciągle pobrzmiewał śmiech — Uprzejmie informuję, że jesteś ojcem, Jamesie Hetfield.

               



 
Wiem, cholera, wiem! Mówiłam, że wróci regularność dodawania postów i co? I, oczywiście, znowu mi nie wyszło i znowu trzeba było na to cholerstwo czekać tyle czasu :c Przepraszam i już śpieszę z wyjaśnieniami.
Otóż, ostatnio strasznie dużo choruję. Ogólnie jestem człowiekiem chorowitym, ale teraz to po prostu przeszłam samą siebie i chorowałam bity miesiąc. Przez ten czas lekarze załamywali ręce, a ja więcej czasu spędzałam w przychodni niż w domu (aż miałam ochotę rozbić tam namiot >.<). Także mam nadzieję, że mi wybaczycie.
W każdym razie jestem! Postanowiłam, że jak już wracać, to z hukiem, więc oprócz nowego rozdziału mamy nowy szablon. Jak Wam się podoba? Osobiście jestem zadowolona, zdecydowanie bardziej niż z poprzedniego.
A rozdział? W sumie to... Sama nie wiem, co o nim myśleć. Zorientowałam się, że nic nie wiadomo o przeszłości Cathy, więc dodałam tutaj taką wstaweczkę. Mamy też come back Slasha, który przewija się przez to opowiadanie nieregularnie, ale przewija. Mamy Jamesa, którego fragment składa się głównie z walących tęczą po oczach opisów... Ale też nie do końca :P Mamy Vica, którego rola jeszcze nie jest aż tak jasna, jak powinna. Mamy strzelaninkę i teraz pytanie: jak Wam się podobała? Co zmienić, a co wyszło dobrze?
Nie wiem, co mogę tu od siebie dodać, więc powiem, że postaram się wszystko ładnie wyjaśnić w rozdziale 17-stym.
Aha, i jeszcze jedno. Czy Wy też macie taki problem z akapitami na blogu, czy tylko u mnie jest coś nie halo? :/
Mam nadzieję, że rozdział się podobał.
Pozdrawiam cieplutko :*

5 komentarzy:

  1. "Ekspedientka niecierpliwie potrząsnęła dłonią z paragonem, czekając na zapłatę. Potrząsnęła głową" - powtórzenie "potrząsnęła"
    "Odpalili Marlboro od jednego płomienia" - odpalił

    Wiesz co? Dopiero po przeczytaniu tego rozdziału doszło do mnie jak bardzo ta chwila zapomnienia odbije się na życiu Cat. Raz - zdradziła. Dwa - oszukała kumpla. Trzy - nie wiadomo jak się potoczy jej relacja z Jamesem. Cztery - czy jej związek ze Stonem ma jakiś sens? Bardzo chciałam, żeby doszło do czegoś między nią i Jamesem i bardzo się ucieszyłam, gdy to wreszcie się stało, ale... mimo wszystko co innego się z kimś pocałować, a co innego iść z nim do łóżka. Catherine zrobiła źle, bo chociaż jej związek ze Stonem to jakaś pomyłka, to jednak chłopak na pewno nie zasługuje na to, by być zdradzonym. Mam nadzieję, że Cat podejmie teraz poważną decyzję i z nim zerwie. Bo jeśli nadal będzie tkwić w tej farsie, to chyba się na nią pogniewam;D Oczywiście żartuję, ale naprawdę nie wyobrażam sobie, że ona nadal będzie ze Stonem. Nie pcham jej od razu w związek z Jamesem, ale chociaż z obecnym chłopakiem powinna wyjaśnić pewne kwestie.

    Podobał mi się też ten krótki fragment ze Slashem. Chociaż nie lubię za bardzo tego bohatera i pojawia się bardzo rzadko, to jednak fajnie wypełnia opowiadanie. Jest oryginalny, nigdy nie wiem czego się po nim spodziewać i ogromnie pasuje do fabuły! Niby jest przyjacielem Catheriny, a tak naprawdę nie wiadomo co siedzi w jego głowie. Kiedyś się z nią umówił, po czym tak o poszedł uprawiać seks z kimś innym, teraz nagle przychodzi i mówi, że ma nadzieję, że coś między nimi będzie... :D No to co, nagle mu się umyślało, że z Catheriną było by fajnie? Nie ogarniam go! Ale to mi się podoba:D
    Jeśli chodzi o scenę ze strzelaniną, to trochę za dużo moim zdaniem było wstawek w stylu "kula minęła go o milimetry" itp. Wiesz, chodzi mi o takie podkreślanie jak mało brakło, by bohater ucierpiał. To normalne, że w takich sytuacjach tylko szczęście pomaga przetrwać i że tam naprawdę decydują milimetry, ale tego typu sformułowania wydają mi się bardzo banalne. Pojawiają się we wszystkich scenach walki, na wszystkich blogach i we wszystkich opowiadaniach (bez bicia się przyznaję, że w moich chyba też ;D). Pewnie gdybym nie przeczytała tylu opowiadań z fragmentem strzelanin/broni/walk to nie zwróciłabym na to uwagi, ale przeczytałam, więc zwracam :D Ale nie bierz tego do siebie. Cały fragment był świetny i czytałam go z ciekawością. A to "narzekanie"to tylko taka luźna dygresja xD

    W ostatnim fragmencie wydawało mi się, że to Cam ostatkiem sił dzwoni do Jamesa, by pilnował Catheriny, a tu proszę, niespodzianka! Teraz, jak wszystko ma szansę się ułożyć między C&J to jakiejś panience zachciało się w ciążę zajść!:< Agrrr jestem zła! I myślę, że james też będzie, bo chyba miał nadzieję, że coś się może zmienić w jego życiu,.. chyba był szczęśliwy, a dziecko.. no cóż. Z pewnością nie jest jego marzeniem na tę chwilę...

    Z ogromną niecierpliwością czekam na dalszy ciąg! Uwielbiam to opowiadanie <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za wskazanie błędów :)

      Czytając Twoje komentarze dochodzę do wniosku, że rozczaruję Cię lub zdenerwuję jeszcze niejeden raz. Nie lubię, gdy bohaterowie podejmują magicznie same dobre decyzje — co raczej widać — więc chyba niedługo mnie znienawidzisz xD Logiczne jest, że Catherine postąpiła źle, mimo wszystko, ale z drugiej strony… Będę ją stawiać przez coraz trudniejszymi sytuacjami. Bądź dla niej wyrozumiała :D Albo wylej na nią wiadro pomyj, też się ucieszę :P

      Też nie ogarniam Slasha! Pojęcia nie mam, co mi siedziało w głowie, gdy pisałam ten fragment, ale skoro to mimo wszystko działa, to ogromnie się cieszę :D

      Szukałam jakichś zamienników, żeby tekst nie brzmiał tak dennie… Ale i tak wszystko było takie oklepane, że dałam spokój i zostawiłam to tak jak było. Sama lubię ponarzekać, więc rozumiem, jednak zwyczajnie nic innego mi nie leżało xD

      Również mi się tak wydawało. Później jednak pomyślałam sobie, że hej!, to zbyt przewidywalne. No i wszystko zaczęło się Jamesowi powoli układać, więc wymyśliłam sobie sposób na ponowne skomplikowanie mu życia. Poza tym, to również od dawna za mną chodziło i po prostu nie mogłam tego tu umieścić.

      Ojejku <3 Czytając ostatnie zdanie miałam reakcję typu → [link]. Pięknie dziękuję za komentarz i miłe słowa :*

      Usuń
    2. Ja też nie lubię, gdy bohaterowie podejmują zbyt proste decyzje! ;) Lubię gdy jest ciekawie, gdy ich zycie się komplikuje, gdy popełniają błędy, a równocześnie zawsze czekam aż wreszcie wyjdą na prostą. Także nie przejmuj się jak się denerwuję w komentarzach, jadę po bohaterach albo wyrtażam swoje niezadowolenie. To nie znaczy, że mi się coś nie podoba, tylko że wzbudza moje emocje ;D

      Usuń
  2. Mega opowiadanie kiedy kolejna część? bo nie mogę się doczekać

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj :)

      Po pierwsze: wybacz, że musiałaś tyle czekać na moją odpowiedź. Sama nie lubię czekania, więc tym bardziej mi głupio, iż zmuszam do niego moich czytelników ;-;

      Co do samego opowiadania: strasznie cieszę się, że Ci się podoba! Jeśli chodzi o temat pojawiania się nowych rozdziałów, niedługo pojawi się informacyjny post na ich temat, w którym wszystko wyjaśnię w miarę możliwości.

      Pozdrawiam cieplutko :*

      Usuń