— …osiemnaście dziewięćdziesiąt dziewięć.
Ekspedientka niecierpliwie potrząsnęła dłonią z
paragonem, czekając na zapłatę. Catherine zamrugała kilkakrotnie, wracając myślami na Ziemię,
po czym sięgnęła do torebki, by wyciągnąć z niej portfel. Klienci stojący za
nią wydawali z siebie niezadowolone chrząknięcia. Spieszyli się, a ona
blokowała kolejkę. Położyła na ladzie dwudziestodolarówkę i chwyciła foliową
torbę z zakupami.
—
Reszty nie trzeba — rzuciła pospiesznie.
Wyszła ze sklepu. Był wczesny poranek i słońce
jeszcze nie grzało zbyt mocno. Po chodniku szybkimi krokami szli ludzie
spieszący się do pracy, a ulice zakorkowane były już o tej porze. Gdzieś między
blokami słychać było puszczone na cały regulator „Youth Gone Wild” Skid Row.
Catherine
nie umiała się skupić. Ciałem była tutaj, na Sunset Boulevard, ale duchem
gdzieś daleko. Sytuacja w sklepie tylko to potwierdziła. Ciągle myślała o tym,
co zaszło między nią a Jamesem. Choć trochę czasu już minęło, ciągle czuła na
plecach ten przyjemny dreszcz, dotyk jego ust na swoich wargach i delikatne
łaskotanie jego zarostu. Mimowolnie porównywała Hetfielda do Stone’a. Przepaść
między nimi była gigantyczna. Ten pierwszy sprawił, że poczuła się niezwykle,
jakby czas stanął w miejscu, a cały świat przestał istnieć. Temple był… Tylko
kumplem. Dlaczego zorientowała się tak późno?
Wsunęła klucz do zamka. Jak zwykle musiała się z
nim siłować, by w końcu łaskawie puścił i uruchomił mechanizm pozwalający na
wejście do środka. Postawiła torbę na niewielkiej komódce. Zsunęła buty, po
czym zaniosła zakupy do kuchni. Zajęła się wkładaniem wszystkiego do lodówki
lub szafek. Rutynowe czynności pozwalały jej myślom oderwać się od tematu
Jamesa, ale nie trwało to długo. Czy reagowałaby tak samo, gdyby skończyło się
tylko na głupim pocałunku?
Nie wiedziała. Ale faktem było, że się na tym
nie skończyło.
Wszystko wracało do niej powolutku, stopniowo,
przyprawiając ją o coraz szybsze bicie serca. Spojrzenie niebieskich oczu.
Jasnozłote loki dookoła jej twarzy. Silne ręce trzymające jej delikatne ciało.
Jej własne ramiona oplatające jego nagi tors. Rytmiczne ruchy jego bioder. Usta
na jej szyi. I to wspaniałe uczucie, jakby rozpadła się na milion drobnych
kawałeczków, poszykowała do nieba i sięgnęła gwiazd. James sprawił, że była naprawdę szczęśliwa. Nawet jeśli to
szczęście miało trwać tylko jeden wieczór.
Nie żałowała tego. Decyzja faktycznie była
pochopna i nieodpowiedzialna… Ale nie myślała o tym. Nie myślała o Stonie. Liczył
się tylko James. Dziwne uczucie, które wykiełkowało między nimi przyćmiewało
wszystko inne.
Rozległo się pukanie do drzwi. Serce Catherine
podskoczyło. James…? W myślach
rzuciła w samą siebie pokaźną wiązankę przekleństw. Przecież nie każda osoba na tym świecie to James. Z malutkim
płomyczkiem nadziei nacisnęła klamkę… Faktycznie. To nie był Hetfield, tylko
inna znajoma postać. Była ona kudłata, niezbyt wysoka i ubrana w typową,
wyświechtaną koszulę, która chyba nigdy nie widziała żelazka. Wydawała się
wyższa przez typowe dla siebie nakrycie głowy.
—
Hej, Slash — przywitała się Catherine, próbując przez gąszcz czarnych loków
dojrzeć jego oczy.
Hudson wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
—
Jak się ma moja ulubiona barmanka? — zapytał, obejmując ją w pasie.
Brunetka wzruszyła ramionami.
—
Nie mam pojęcia, o kim mówisz.
Slash
potarmosił jej włosy, po czym udał się z nią do salonu, gdzie opadł na kanapę.
Dziewczyna zadowoliła się przysunięciem sobie niewielkiego stołka. Swoim
zwyczajem, gitarzysta wyciągnął paczkę czerwonych. Razem odpalili Marlboro od jednego
płomienia i chwilę później cały pokój wypełnił się zapachem dymu papierosowego.
—
Gdzie spędzasz święta? — zapytał ni z gruchy ni z pietruchy Slash.
Catherine
poczuła dziwne ukłucie. Zajęła się budowaniem relacji ze swoimi nowymi
przyjaciółmi z Metalliki, zapominając o tych starych. Slash, Duff, Izzy…
Przecież z nimi również miała świetny kontakt. Zamiast tego jednak
zorganizowała wszystko w najbliższym gronie, nie biorąc pod uwagę jej kolegów z
Guns N’ Roses. Poczuła się jak największa egoistka na świecie.
—
Z Metalliką… — bąknęła cicho. Mocno się zaciągnęła, po czym szybko dodała: —
Chcesz się przyłączyć?
Slash
pokręcił głową, a jego „grzywa” zafalowała pod cylindrem. Wyciągnął ramię, by
strzepnąć popiół z papierosa do popielniczki.
—
Byłbym tylko piątym kołem u wozu — odparł łagodnie. Catherine już otwierała
usta, by zaprotestować, ale powstrzymał ją ruchem dłoni — Przecież znam tych
gości. Nie byłbym tam mile widziany — Przerwał, by się zaciągnąć — Hetfield
wywaliłby mnie, zanim w ogóle zdążyłbym wejść.
Miał
rację. James rzadko kiedy tolerował kogokolwiek
z zewnątrz. Z opowieści Kirka wiedziała, że pewnego razu uderzył pięścią
dostawcę pizzy, bo „dziwnie się na niego spojrzał”. Fakt, iż Hetfield był wtedy
pijany, możemy pominąć i uznać za oczywisty.
—
Wcale nie — odparła, choć sama w to wątpiła — Wszystkim będzie bardzo miło.
Saul
strzepnął popiół do popielniczki.
—
Doceniam to, ale jadę do Anglii.
Catherine
pokiwała głową.
—
Do rodziców?
Slash
kiwnął twierdząco.
Catherine
pamiętała, że chciał spędzić trochę czasu ze swoimi rodzicami, ale nigdy nie
było okazji. Gunsi stawali się coraz popularniejsi, a to oznaczało więcej
koncertów i coraz dłuższe trasy. Święta były idealnym momentem na wyjazd do
domu.
Ona
nie miała nawet czego szukać w Michigan.
Jej ojciec był alkoholikiem. Matka odeszła od niego tuż po urodzeniu
Catherine i wychowywała samotnie ją, Camerona i Nicholasa. Załamała się, gdy
Nico zachorował na raka, a jej drugi syn postanowił odłączyć się od rodziny, by
wieść swoje własne życie w gangu. Po śmierci najstarszego dziecka, popadła w
alkoholizm, podobnie jak jej były mąż. Już nawet nie obchodziła jej córka.
Catherine próbowała coś zrobić, cokolwiek.
Próbowała wszystkiego — chowała pieniądze na alkohol, prosiła, tłumaczyła,
tłukła butelki… Nic nie pomagało. Kiedy rodzicielka, po rozbiciu kolejnej
flaszki, kazała jej się wynosić, potulnie zastosowała się do polecenia, mając
tego całego syfu serdecznie dość. I tak wylądowała w Los Angeles. Nawet nie
wiedziała, czy jej matka jeszcze żyje.
—
Cat? — głos Saula przywrócił ją do rzeczywistości.
Za
bardzo pogrążyła się we wspomnieniach. Czasu już nie cofnie. Co się stało, to
się stało. Widocznie tak musiało być. Gdyby nie alkoholizm matki,
prawdopodobnie nigdy w życiu nie poznałaby tylu wspaniałych ludzi, których
teraz nazywa przyjaciółmi.
—
W porządku — rzuciła do Hudsona, uśmiechając się lekko — Przywieziesz mi
pamiątkę z Londynu?
—
Się wie — odparł, puszczając jej oczko — Zawsze możesz pojechać ze mną — dodał
zupełnie poważnym tonem.
Catherine
pokręciła głową.
—
Wiesz przecież, że nie stać mnie na…
—
Na mój koszt! — przerwał jej Slash, zrywając się z kanapy — Zawsze mówiłaś, że
chciałabyś poznać Tony’ego! Poza tym, przecież nigdy nie byłaś w Londynie! No i
my moglibyśmy naprawdę naprawić nasze
relacje!
Rivery
zacisnęła zęby. Podekscytowanie, z jakim mówił te słowa spowodowało, że odmowa
sprawiła jej niemal fizyczny ból.
—
Slashie — łagodnie przywróciła go z powrotem na Ziemię — Wiesz, że to
niemożliwe. Poza tym, tutaj…
—
Ach, no tak. Metallica — syknął, a jego słowa wręcz ociekały jadem — Cholera,
wiem, że nie jestem idealny! Ale oni też nie są!
—
Slash, ale…
—
Wyrządziłem ci cholernie wiele szkód — ciągnął, nie zwracając uwagi na dziewczynę
— Wiem! Ale przecież teraz już tego nie robię. Widzisz? — Wskazał swoją pierś —
Ogarniam się! Tym razem na serio! Próbuję, a ty…
—
Hudson, do jasnej cholery! — krzyknęła Catherine, tracąc cierpliwość. Slasha aż
zamurowało. Nie przywykł do krzyku, z natury spokojnej, przyjaciółki — Dziękuję
— warknęła, gdy zamilkł — Tu nie chodzi o to, czy jesteś taki, czy sraki. Jak
ty to sobie wyobrażasz, do cholery? Wparuję ci tak po prostu do domu,
oznajmiając, że twoi rodzice mają przyjąć jeszcze jedną gębę do wykarmienia, o
której istnieniu nie mieli pojęcia?
Slash
opadł z powrotem do kanapy. Wyglądał tak, jakby ktoś wypompował z niego
powietrze. Zapalił kolejnego papierosa, po czym milczał przez długą chwilę.
—
Masz rację — bąknął przepraszającym tonem — Poniosło mnie — dodał — Myślałem…
Myślałem…
Catherine
przekręciła głowę i spojrzała na niego pytająco.
—
Co myślałeś? — zapytała łagodnie. Złość uleciała z niej w sekundę.
—
Myślałem, że ty i ja… No wiesz…
Otworzyła
usta ze zdziwienia. Slash?! Nie mogła w to uwierzyć. Jej Saul, którego traktowała
jak swojego brata… Ścisnęła nasadę nosa, zamykając oczy. Zaklęła cicho pod
nosem, czując, że ostatnimi czasy wszelkie relacje międzyludzkie bardzo jej się
komplikują.
—
Saulie… — zaczęła ostrożnie.
Hudson
uniósł dłoń.
—
Wiem — burknął — Nie musisz nic mówić — Mocno się zaciągnął, spalając na raz
prawie pół papierosa. Potem spojrzał na jej twarz. Jego spojrzenie zdawało się
przewiercać ją na wylot — Spałaś z nim? — wypalił.
Aż
się zakrztusiła. Zaczęła okropnie kaszleć, próbując przywrócić normalny oddech.
Potem nerwowymi, szybkimi ruchami skubała niewidzialną nitkę jej dżinsów.
Cholera, cholera, cholera.
Co
miała mu powiedzieć? Przecież przed chwilą przyznał, że liczył z nią na bliższą
relację. Zagryzła wargę, nie mając zielonego pojęcia, jak to rozegrać.
—
A co cię to obchodzi? — burknęła, przyjmując postawę defensywną.
Slash
roześmiał się z papierosem między wargami.
—
Bingo! — wykrzyknął, wskazując na nią palcem — Nie zapytałaś, o kogo mi chodzi…
Twoja odpowiedź była jak przyznanie się do winy.
Niech to szlag! Niech to szlag! Niech to szlag!
—
Nie uznaję tego jako „winę” — odparła, siląc się na spokojny ton głosu.
Slash
uniósł brwi.
—
Przecież jesteś ze Stone’em.
—
No właśnie — powiedziała. Udała śmiertelne oburzoną. Przydały się zajęcia z
aktorstwa w podstawówce — A ty o kim myślałeś?! — wykrzyknęła — Uznałam za
logiczne, że chodziło ci o niego!
Czuła
się podle, okłamując swojego przyjaciela i odstawiając taką szopkę. Ale nie
zamierzała przyznać mu się, że spała z Jamesem. Gdyby to zrobiła, mogłaby go
zranić lub popsuć ich i tak już wiszącą na włosku relację. Poza tym, dowiedziałoby
o tym całe Sunset Strip. W pewnych sprawach Slash zachowywał się identycznie
jak Lars.
Hudson
spłonął rumieńcem.
—
No… tak… chodziło… o… niego…
—
Czyli uważasz mnie za dziwkę?! — wykrzyknęła, zrywając się z fotela — Miałam
cię za przyjaciela, a ty posądzasz mnie o takie rzeczy?!
—
Nie, Catey, wiesz, że nie o to…
—
Nie sądziłam, że myślisz o mnie w ten sposób.
Hudson
podniósł się i spróbował przytulić brunetkę.
—
Wiesz, że nie chciałem…
—
Nie mam ochoty rozmawiać — odparła, wycierając wilgotne oczy.
Slash
skinął potulnie głową.
—
Dobrze — bąknął cicho — Wrócę… Jutro.
Prawie
bezgłośnie zamknął za sobą drzwi.
Catherine
wplotła dłoń we włosy i osunęła się na podłogę, powoli wypuszczając powietrze.
Teatrzyk, który odstawiła, mógł być przeróżny w skutkach i fatalny dla
przyjaźni jej i Slasha. Poza tym… Okłamała go. On ją wielokrotnie. Doskonale
pamiętała te długie godziny kłótni i walki z heroiną. Ciągle miała w pamięci
jego kręcenie, wmawianie jej, że nie bierze, że nie jest uzależniony, że nigdy
w życiu nie widział strzykawki. A mimo to czuła się podle. Powinna powiedzieć
mu prawdę… Tylko co dalej? Jak by to wpłynęło na ich relację? Była między
młotem a kowadłem. Młotem był James nienawidzący Slasha, a kowadłem Slash
nienawidzący Jamesa. Czy żeby ciągnąć jedną z tych relacji, musiałaby
zrezygnować z drugiej?
A
jeśli tak, to jaki byłby jej wybór?
∎
∎ ∎
— Laaast Christmas / I
gave you my heart / But the very next day /
You gave it away / This year/ To save me
from tears / I’ll give it to someone speciaaal! — śpiewał, a raczej
próbował śpiewać, Bobby.
Nie byłoby w tym nic złego, gdyby jeszcze jakoś mu to
wychodziło. Fałszowanie na cały głos wcale nie umilało czasu pozostałym osobom.
— Śpiewać każdy może — powiedział Steven,
rozpakowując lampki. Potem spojrzał na Bobby’ego — Ale nie każdy powinien.
Cameron uśmiechnął się, próbując rozplątać łańcuch
choinkowy.
— Przecież to nawet nie ma nic wspólnego ze świętami!
Bobby wzruszył ramionami.
— No wiem — odparł wesoło — Ale wszyscy to puszczają…
No i ma fajny klimacik.
Stojący obok Robert uderzył się otwartą dłonią w
czoło przy akompaniamencie śmiechu innych osób.
Nawet „źli faceci” spędzali razem święta. Był to
oficjalny czas zawieszenia broni, nawet podczas najbardziej krwawych potyczek.
Większość z członków gangów miała swoje rodziny, żony, dzieci. Wszyscy chcieli
w ten dzień czuć się szczęśliwi wśród najbliższych, czy byli wierzący, czy nie.
Co prawda było wiele odstępstw od tradycji — jak chociażby ubieranie choinki na ostatnią chwilę — ale traciło
to na znaczeniu, gdy obserwowało się uśmiechy przyjaciół.
— Słuchaj, w dupie mam twój klimacik — powiedział
Steven — Przestań wyć!
Kolejna salwa śmiechu.
Cameron rozejrzał się dookoła. Brakowało jednej
osoby.
— Hej, Ronnie — Podszedł do prezesa — Zapraszałeś
Vica?
— No jasne — odparł Robert — Może mu coś wyskoczyło?
Cameron oparł ręce na biodrach.
— Nie wiem. Ale nie widziałem go od kilku dni.
Harvey zmrużył oczy.
— Może to nic wielkiego — powiedział tonem, który
świadczył o tym, że wcale tak nie myśli — Potem to rozgryziemy. Nie mogę teraz
zajmować się klubem, bo żona mnie zabije.
Rivery uśmiechnął się półgębkiem. Niepokoiła go
sprawa Vica. Ostatnio dziwnie się zachowywał, po czym w ogóle wyparował. No i
zniknięcie kartki z adresem… Bobby nie miał w zwyczaju gubienia czegokolwiek.
Wszystko powoli układało się w logiczną całość.
Poczuł rosnącą panikę.
Odruchowo położył dłoń na broni.
Szyba za jego plecami eksplodowała.
Jego uszy wypełnił charakterystyczny klekot
kałasznikowa; tego dźwięku nie dało się pomylić z niczym innym. Cameron,
uchylając się przed pociskami, chwycił Browninga siostry i oddał kilka strzałów
na ślepo. Ludzie dookoła biegali w panice, kobiety wrzeszczały, mężczyźni
wykrzykiwali polecenia, a ogłuszające wycie kałasznikowów nie ustawało.
Jednocześnie serie i pojedyncze strzały. Wszystko składało się na jedną,
potworną serenadę, której nikt nie mógł wytrzymać.
— Dajcie KG-9! — ryknął Robert, wychylając się zza
ściany.
Seria pocisków podziurawiła miejsce, w którym stał
sekundę temu.
Najbliżej wejścia do piwnicy był Cameron.
Wyciągnął przed siebie Browninga i zaczął strzelać na
oślep, w stronę, z której dochodziły odgłosy AKM. Gdy chwycił za uchwyt klapy,
naciskając jednocześnie spust… Pistoletem nie szarpnęło. Bardziej poczuł niż
usłyszał ciche kliknięcie tonące w morzu innych dźwięków.
Pusty magazynek.
Cameron szybkim ruchem chwycił za klamkę i pociągnął
do siebie. Skoczył w dół, a pociski mijały go o milimetry. Stoczył się po
schodach, boleśnie przy tym obijając sobie ciało. Podparł się na dłoniach, by
wypluć trochę krwi na podłogę. Rozejrzał się w poszukiwaniu skrzyni z
pistoletami. Nie ma jej!, krzyczał w
myślach. W panice rzucał się po całym pomieszczeniu, aż w końcu dojrzał ją
stojącą w samym rogu.
— Kurwa, żyjesz?! — wrzasnął Bobby, uchylając klapę.
— Chowaj się! — odkrzyknął Cameron.
We dwóch podnieśli skrzynię. Broń ważyła sporo, więc
z trudem dodźwigali ją do pierwszego stopnia schodów… Licząc od dołu. W domu
ciągle wyły karabiny i krzyczały kobiety. Mężczyźni odpowiadali ogniem, lecz
Cameron wiedział, że zaraz z całą pewnością skończy im się amunicja i zostaną z
niczym.
— Nie ma szans, żebyśmy…
Jakimś cudem udało im się w miarę szybko wtaszczyć
pistolety na górę. Uchylili klapę i wieko skrzyni.
— Podawaj mi, będę rzucał.
Raz, dwa, trzy. Już po chwili dało się słyszeć jazgot
pistoletów maszynowych próbujących przekrzyczeć klekot kałasznikowów. Gdy
skrzynia była pusta, Cameron bezceremonialnie kopnął ją w dół.
— Na co czekasz?! — wrzasnął Bobby, wyczołgując się
na zewnątrz.
Cameron ścisnął pistolet i wyszedł za nim.
Tuż obok jego głowy świsnęła kula. Zawsze wiedział,
że ma szczęście, ale dzisiaj jego Anioł Stróż przeszedł samego siebie. Cameron
odtoczył się w bok i posłał serię wystrzałów w kierunku przeciwników.
Robert wykrzykiwał rozkazy ginące w wszechobecnym
hałasie. Cameron próbował czytać z ruchu jego warg, ale nie rozumiał ani słowa.
Oprócz jednego. „Hazel”.
Jego żona.
Leżała najbliżej Camerona. Była ranna, z jej brzucha
obficie tryskała krew. Rivery bez wahania rzucił się w jej kierunku,
jednocześnie posyłając w stronę wrogich strzelców kolejną serię pocisków.
Dopadł do kobiety i podjął rozpaczliwe próby zatamowania krwawienia. Hazel z
trudem brała kolejne hausty powietrza, a Cameron wiedział, że z każdym z nich
powoli ulatuje z niej życie.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział dławiącym się
głosem motocyklista.
Hazel łagodnie się uśmiechnęła, odsłaniając zęby
pokryte krwią.
— Nie będzie, skarbie — odparła. Ledwo dała radę
mówić — Wiesz, byłam w ciąży.
Cameron zesztywniał. Spuścił wzrok na jej obficie
krwawiący brzuch z raną idealnie po środku. Było jasne, że dziecko, które
nosiła, nie żyło już od jakiegoś czasu.
— Nie chciałam mu mówić — ciągnęła Hazel, nagle
zalewając się łzami. Jej głos z trudem docierał do Camerona przez wszechobecny
huk — To miała być niespodzianka. Mały miał dopiero miesiąc — Złapała chłopaka
za rękę — Nie mów mu — poprosiła ostatkiem sił — Nie chcę, żeby cierpiał.
Po tych słowach znieruchomiała.
Cameron, starając się nie płakać, wyciągnął dłoń i
zamknął jej oczy. Sięgnął po swój pistolet maszynowy, po czym wstał. Spojrzenia
jego i Roberta się skrzyżowały.
Rivery tylko pokręcił głową.
Ta niema informacja spowodowała, że Harvey wydobył z
siebie rozpaczliwy wrzask. Nikt nigdy nie widział go w takim stanie. Rozjuszony
chwycił za przyniesiony przez drugiego kadeta karabin i zaczął strzelać
zupełnie na oślep. Miało się wrażenie, że jego magazynek nie ma dna, a broń
wypluwa pociski biorące się znikąd.
W końcu serenada ucichła. Nagle, w jednej sekundzie,
jak za dotknięciem różdżki.
Podłogę pokrywały łuski pocisków, krew i szczątki
czegoś, co kiedyś było meblami i porcelanową zastawą.
Robert klęczał przy swojej martwej żonie, płacząc
głośno z czołem przyciśniętym do jej piersi. Wszyscy milczeli, w bezruchu
patrząc na tą rozdzierającą serce scenę. Kobiety wyczołgujące się z ukrycia
cichutko pociągały nosami, dyskretnie wycierając łzy. Chowały dzieci za
plecami, by nie musiały tego oglądać. Powtarzały znaną wszystkim formułkę „Ciocia
Hazel tylko śpi”.
Cameron — dotrzymując słowa martwej kobiecie —
postanowił nie mówić Robertowi o straconym dziecku.
Gdy wszyscy wzięli się za podnoszenie mebli z
podłogi, cały koszmar rozpoczął się na nowo.
To nie był koniec walki, tylko ładowanie broni.
∎ ∎ ∎
Vic dotarł do mieszkania
koło godziny piątej. Koperta ukryta w kieszeni bluzy bardzo przyjemnie mu
ciążyła. Nie mógł się doczekać, kiedy ponownie ją otworzy.
Rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt za nim nie
idzie. Nie miał paranoi. Gdyby ktokolwiek inny maszerował z taką sumą pieniędzy
przy piersi, również zachowałby ostrożność.
Broome wszedł do swojego mieszkania, trzymając dłoń
zaciśniętą na rękojeści pistoletu. Po dokładnym sprawdzeniu wszystkich
zakamarów lokum i stwierdzeniu, że nikt nie zastawił na niego zasadzki, usiadł
na podłodze i wyciągnął kopertę. Choć już przeliczył banknoty, nie mógł sobie
odmówić przyjemności policzenia ich raz jeszcze. Każdy z nich dokładnie
oglądał, delektował się nim, przystawiał pod nos, by chłonąć jego zapach.
Podobno według naukowców kolor zielony uspokaja.
O tak. Zdecydowanie.
Tyle pieniędzy za tak niewielką stawkę. Durna
karteczka. I co niby mieliby z nią zrobić?!
Zaraz, zaraz…
Vic wyprostował się z dłonią pełną pieniędzy. Był tak
skupiony na czekającej go pokaźnej nagrodzie, że nie dostrzegł oczywistego
faktu! Właśnie przypieczętował czyjś los! Nagle leżące dookoła zielone banknoty
wydały mu się kompletnie bezwartościowe.
Tyle jest warte ludzkie życie? Pięćdziesiąt tysięcy?
Vic zagryzł wargę. Czuł się podle. Za późno zrozumiał
coś, co powinno być jasne od początku. Połasił się na pieniądze i teraz tego
żałował. Czy sumienie będzie gryzło go już do końca życia?!
Może przejdzie mu, gdy będzie siedział w swoim
nowiutkim Porsche?
— Pieprzony materialista — zganił się na głos.
Powinien coś zrobić. Powstrzymać C., kimkolwiek był.
Zginie, jeśli spróbuje się do niego zbliżyć, wiedział to. Ale nie mógł siedzieć
z założonymi rękami, licząc swoje zielone banknoty, za które musiał zapłacić
życiem ktoś inny.
∎ ∎ ∎
James wypuścił z ust
kolejną chmurkę dymu. W popielniczce leżał już pokaźny stosik
niedopałków; jeden ciągle dymił. Blondyn spojrzał w swoje odbicie w oknie i z
zażenowaniem stwierdził, że na jego twarzy gości głupkowaty, szeroki uśmiech.
Na szyi ciągle miał ledwo widoczny odcisk jej bladej szminki. Nie wiedział, czy
kiedykolwiek zmusi się do tego, by go zmyć.
Czuł
się szczęśliwy. Jego serce cały czas łomotało jak szalone, choć od wspólnego
wieczoru z Catherine minęło już sporo czasu. On jednak miał to gdzieś. Ciągle
czuł się tak, jakby wydarzyło się to zaledwie kilka minut temu. Zwykle
lekceważąco podchodził do seksu — traktował to jak zwyczajne zaspokajanie
swoich potrzeb. Jednak teraz… Teraz było zupełnie inaczej. Pożądania
skierowanego w stronę Catherine nie odczuwał tylko fizycznie, lecz również
psychicznie, cichutki, natrętny głosik w jego głowie mówił mu, że pragnie jej
nie dlatego, że ma takie ładne ciało, ale dlatego, że jest taka delikatna,
dobra i troskliwa. Łagodne spojrzenie jej brązowych oczu sprawiało, iż on sam
czuł bardzo przyjemne ciepło.
Czy
James się… Zakochał? Świat stanął na głowie!
Hetfield
wyciągnął kolejnego papierosa i odpalił go od grawerowanej zapalniczki.
Gdy
zwykle stał obok jakiejś atrakcyjnej kobiety, myślał tylko o tym, by pójść z
nią do łóżka. I nic więcej. Patrząc na Catherine, wyobrażał sobie budzenie się
codziennie u jej boku, robienie jej porannej kawy, kiedy jeszcze śpi, całowanie
jej na dzień dobry i dobranoc. To było takie przyjemne i…
…i
jednocześnie tak bardzo nierealne.
Nie
zasłużył sobie na takie szczęście. Nie zdziwiłby się, gdyby teraz nagle się
obudził i wszystko okazało się tylko snem.
Dokładnie
pamiętał każde jej słowo.
—
Muszę to przemyśleć, Jam. To… To było
cudowne, ale muszę wiedzieć, co dalej.
W
porządku, zaczeka. Choćby i tysiąc lat. Czas nie grał roli. Mógłby spokojnie
czekać i całą wieczność, bo wiedział, że teraz pozostała mu tylko cierpliwość.
Nie był w tym dobry, ale dla niej się postara.
Jego
rozmyślania przerwał ostry dźwięk telefonu. James fuknął z irytacją; nie znosił
tego dźwięku. Wstał od stołu, jednocześnie wpychając na wpół spalonego
papierosa w stos niedopałków. Następnie podszedł do źródła wszechobecnego
jazgotu.
—
Czego?! — warknął.
— Oho, trafiłam na zły moment? —
usłyszał kobiecy głos.
Był
piskliwy i bardzo nieprzyjemny dla ucha. James zmarszczył czoło.
—
My się znamy? — zapytał ostrożnie.
Kobieta
roześmiała się głośno.
—
Och, zdecydowanie — odparła, a w jej głosie ciągle pobrzmiewał śmiech —
Uprzejmie informuję, że jesteś ojcem, Jamesie Hetfield.
"Ekspedientka niecierpliwie potrząsnęła dłonią z paragonem, czekając na zapłatę. Potrząsnęła głową" - powtórzenie "potrząsnęła"
OdpowiedzUsuń"Odpalili Marlboro od jednego płomienia" - odpalił
Wiesz co? Dopiero po przeczytaniu tego rozdziału doszło do mnie jak bardzo ta chwila zapomnienia odbije się na życiu Cat. Raz - zdradziła. Dwa - oszukała kumpla. Trzy - nie wiadomo jak się potoczy jej relacja z Jamesem. Cztery - czy jej związek ze Stonem ma jakiś sens? Bardzo chciałam, żeby doszło do czegoś między nią i Jamesem i bardzo się ucieszyłam, gdy to wreszcie się stało, ale... mimo wszystko co innego się z kimś pocałować, a co innego iść z nim do łóżka. Catherine zrobiła źle, bo chociaż jej związek ze Stonem to jakaś pomyłka, to jednak chłopak na pewno nie zasługuje na to, by być zdradzonym. Mam nadzieję, że Cat podejmie teraz poważną decyzję i z nim zerwie. Bo jeśli nadal będzie tkwić w tej farsie, to chyba się na nią pogniewam;D Oczywiście żartuję, ale naprawdę nie wyobrażam sobie, że ona nadal będzie ze Stonem. Nie pcham jej od razu w związek z Jamesem, ale chociaż z obecnym chłopakiem powinna wyjaśnić pewne kwestie.
Podobał mi się też ten krótki fragment ze Slashem. Chociaż nie lubię za bardzo tego bohatera i pojawia się bardzo rzadko, to jednak fajnie wypełnia opowiadanie. Jest oryginalny, nigdy nie wiem czego się po nim spodziewać i ogromnie pasuje do fabuły! Niby jest przyjacielem Catheriny, a tak naprawdę nie wiadomo co siedzi w jego głowie. Kiedyś się z nią umówił, po czym tak o poszedł uprawiać seks z kimś innym, teraz nagle przychodzi i mówi, że ma nadzieję, że coś między nimi będzie... :D No to co, nagle mu się umyślało, że z Catheriną było by fajnie? Nie ogarniam go! Ale to mi się podoba:D
Jeśli chodzi o scenę ze strzelaniną, to trochę za dużo moim zdaniem było wstawek w stylu "kula minęła go o milimetry" itp. Wiesz, chodzi mi o takie podkreślanie jak mało brakło, by bohater ucierpiał. To normalne, że w takich sytuacjach tylko szczęście pomaga przetrwać i że tam naprawdę decydują milimetry, ale tego typu sformułowania wydają mi się bardzo banalne. Pojawiają się we wszystkich scenach walki, na wszystkich blogach i we wszystkich opowiadaniach (bez bicia się przyznaję, że w moich chyba też ;D). Pewnie gdybym nie przeczytała tylu opowiadań z fragmentem strzelanin/broni/walk to nie zwróciłabym na to uwagi, ale przeczytałam, więc zwracam :D Ale nie bierz tego do siebie. Cały fragment był świetny i czytałam go z ciekawością. A to "narzekanie"to tylko taka luźna dygresja xD
W ostatnim fragmencie wydawało mi się, że to Cam ostatkiem sił dzwoni do Jamesa, by pilnował Catheriny, a tu proszę, niespodzianka! Teraz, jak wszystko ma szansę się ułożyć między C&J to jakiejś panience zachciało się w ciążę zajść!:< Agrrr jestem zła! I myślę, że james też będzie, bo chyba miał nadzieję, że coś się może zmienić w jego życiu,.. chyba był szczęśliwy, a dziecko.. no cóż. Z pewnością nie jest jego marzeniem na tę chwilę...
Z ogromną niecierpliwością czekam na dalszy ciąg! Uwielbiam to opowiadanie <3
Dziękuję za wskazanie błędów :)
UsuńCzytając Twoje komentarze dochodzę do wniosku, że rozczaruję Cię lub zdenerwuję jeszcze niejeden raz. Nie lubię, gdy bohaterowie podejmują magicznie same dobre decyzje — co raczej widać — więc chyba niedługo mnie znienawidzisz xD Logiczne jest, że Catherine postąpiła źle, mimo wszystko, ale z drugiej strony… Będę ją stawiać przez coraz trudniejszymi sytuacjami. Bądź dla niej wyrozumiała :D Albo wylej na nią wiadro pomyj, też się ucieszę :P
Też nie ogarniam Slasha! Pojęcia nie mam, co mi siedziało w głowie, gdy pisałam ten fragment, ale skoro to mimo wszystko działa, to ogromnie się cieszę :D
Szukałam jakichś zamienników, żeby tekst nie brzmiał tak dennie… Ale i tak wszystko było takie oklepane, że dałam spokój i zostawiłam to tak jak było. Sama lubię ponarzekać, więc rozumiem, jednak zwyczajnie nic innego mi nie leżało xD
Również mi się tak wydawało. Później jednak pomyślałam sobie, że hej!, to zbyt przewidywalne. No i wszystko zaczęło się Jamesowi powoli układać, więc wymyśliłam sobie sposób na ponowne skomplikowanie mu życia. Poza tym, to również od dawna za mną chodziło i po prostu nie mogłam tego tu umieścić.
Ojejku <3 Czytając ostatnie zdanie miałam reakcję typu → [link]. Pięknie dziękuję za komentarz i miłe słowa :*
Ja też nie lubię, gdy bohaterowie podejmują zbyt proste decyzje! ;) Lubię gdy jest ciekawie, gdy ich zycie się komplikuje, gdy popełniają błędy, a równocześnie zawsze czekam aż wreszcie wyjdą na prostą. Także nie przejmuj się jak się denerwuję w komentarzach, jadę po bohaterach albo wyrtażam swoje niezadowolenie. To nie znaczy, że mi się coś nie podoba, tylko że wzbudza moje emocje ;D
UsuńMega opowiadanie kiedy kolejna część? bo nie mogę się doczekać
OdpowiedzUsuńWitaj :)
UsuńPo pierwsze: wybacz, że musiałaś tyle czekać na moją odpowiedź. Sama nie lubię czekania, więc tym bardziej mi głupio, iż zmuszam do niego moich czytelników ;-;
Co do samego opowiadania: strasznie cieszę się, że Ci się podoba! Jeśli chodzi o temat pojawiania się nowych rozdziałów, niedługo pojawi się informacyjny post na ich temat, w którym wszystko wyjaśnię w miarę możliwości.
Pozdrawiam cieplutko :*